Moja poniższa recenzja ukazała się również na portalu Rzecz Gustu, link tutaj.
Jeżeli chcesz, drogi czytelniku, w pełni odczytać przesłanie Alejandra Gonzáleza Iñárritu dotyczące jego filmu Birdman, to po pierwsze musisz zrzucić skorupę cynika i sceptyka, którą XXI wiek z takim mozołem na Ciebie nakładał (a w szczególności internet). Po drugie musisz znowu uwierzyć w magię kina i przypomnieć sobie za co (jako widz) kochasz zawód aktora. W odróżnieniu od niektórych recenzji, ja nie zauważyłem jakoby Iñárritu wyśmiewał obecne formy kina, czytaj – blockbustery, weekendy otwarcia itd. Reżyser kocha kino i każdą możliwość zaistnienia aktora na wielkim ekranie. Ludzie przecież uwielbiają letnie przeboje za 300 milionów dolarów. Takie filmy też są potrzebne. Odwiedzając ten blog wiecie, że i takie bywają na tapecie.
Blockbuster to często okazja, by zobaczyć ulubionego aktora w nieco innej roli, gorszej? Nie. Przede wszystkim innej. O gustach się nie dyskutuje. Co mi się podoba już zdążyliście zauważyć.
Birdman to hołd, prezent pod choinkę dla „Aktora”. Teraz każdy z nich (aktorów) może zaprosić kogoś kto nie rozumie gasnącego serca na scenie i powiedzieć „Patrz! Tak się właśnie czuję!” i „To właśnie jest historia o mnie, dinozaurze, który nie ma siły uciekać przed lodowcem”. Głosem i twarzą wszystkich, którym słupki popularności dramatycznie spadają w dół został Michael Keaton. To jednocześnie przewrotne i oczywiście celowe zagranie, by zaangażować Keatona do tej roli. Przecież to właśnie Michael doskonale rozumie moc fleszy z aparatów paparazzi, a później ich brak. Jego
Batman wyniósł go bardzo wysoko w uwielbieniu tłumu. Tu nie chodzi o krytyków, chodzi właśnie o widzów. Przecież w 1989 roku każdy chciał być Batmanem, chociaż postać narodziła się 50 lat wcześniej. A później? Później, chociaż zaliczał pierwszy plan, to w większości produkcje skierowane były na rynek video. Nie tego sobie życzył Batman. Aż do… Birdmana.
To jest też film o drugiej szansie. Birdman traktuje zatem nie tylko o pożegnaniach ze sceną. Mówi o wielkich powrotach, bądź pragnieniu powrotu. Film posiadając fantastycznie napisany scenariusz i świetnie rozpisane role jest jednocześnie powrotem dla Keatona. Takim samym jak Pulp Fiction był dla Travolty, a Wrestler dla Rourk’a. Wielkie pożegnania z karierą, jeszcze głośniejsze comebacki, w końcu rozprawa reżysera ze szczerością na scenie, a co za tym idzie z ostrym piórem dumnego krytyka, który jednym zdaniem potrafi zniszczyć pracę tak wielu osób. Keaton i grana przez niego postać Riggana dostają szansę. Po latach niebytu, zawieszenia w poczekalni do sławy, jak pacjent w NFZ czekający na termin operacji, dostaje okazję. Ma wyreżyserować, grać główną rolę, a w końcu wystawić na deskach Broadwayu zaadaptowaną na potrzeby teatru powieść. Cały film skrojony sprytnie na historię opowiedzianą na jednym ujęciu jest właśnie o sztuce, o przygotowaniach do niej, problemach z aktorem w końcu zastąpionym przez Mike’a Shinera (Edward Norton). I tak od prób, przez przedpremiery, aż po premierę. Wszystko w rytm wybijanych uderzeń na perkusji będącej niejako odzwierciedleniem zszarganych nerwów Birdmana. Szybsze tempo może wieszczyć tylko kłótnie. Ach, gdyby nasz Birdman miał tylko premierę na głowie. Na to wszystko dochodzą nie do końca poukładane relacje z córką Sam (genialna wielkooka Emma Stone), problemy z finansami, no i krytycy. Krytycy, którzy tylko czekają, by przybić do trumny 500 słów – gwoździ…
Ten film miejscami chce tyle przekazać i tyle ma treści, że wylewa się na widza próbującego w panice wyłapać wszystkie informacje i odniesienia. Jak chociażby postać Mike’a zmagającego się ze swoimi frustracjami. Potrafi być autentyczny tylko na scenie, jednocześnie udając każde zachowanie w prawdziwym życiu. Czy jego jestestwo przewróciło się do góry nogami, a on sam stał się przez to własną karykaturą?
Za oprawę wizualną odpowiedzialny jest Emmanuel Lubezki. To trudny film dla aktorów, ponieważ Lubezki nie oszczędza na zbliżeniach. Widzimy każdą zmarszczkę, każdą uniesioną brew i każdą emocje. Operator, zaliczany do ścisłej czołówki w branży, malował farbami w zależności od nastroju, na przykład stalowe kolory i spokojne ujęcia w chwilach pełnych melancholii na dachu podczas rozmowy Mike’a z Sam. Z drugiej strony praca kamery potrafi być nerwowa, niepewna wręcz, jak przy scenach rozmowy Birdmana z panną Dickinson – krytykiem. Pomimo tego, że mój zmysł estetyczny był całkowicie zaspokojony, to nie jestem przekonany czy zatrudnienie takiego wirtuoza obiektywów było konieczne. Być może historia zyskałaby jeszcze bardziej na sile, gdyby zobrazować to nieco skromniejszymi kadrami.
Traktuję ten film, jako spowiedź aktorskiego grona, jako manifest spisany przez Iñárritu. Chciałbym wierzyć, że ten film jest czymś więcej niż cyfrą w box-office. Być może przez moją naturę. Może jestem niepoprawnym romantykiem, może po prostu kolejny raz dałem się oszukać? Przez chwilę poczułem, że znam lepiej Keatona i innych… To był piękny film.
Czas trwania: 119 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Obsada: Michael Keaton, Emma Stone, Zach Galifianakis, Naomi Watts, Edward Norton
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Muzyka: Antonio Sanchez (kawałki z muzyką perkusyjną)