Najpierw był zwiastun, zachęcający mnie – widza gustującego w takiej estetyce i wciąż pamiętającego seans Niemego Wyścigu (recenzja tutaj). W latach 70-tych poruszanie się twórców po gatunku science fiction było ograniczone tylko ich wyobraźnią. Nie musieli się przejmować naukowymi faktami i, co najważniejsze, relacjami czy doświadczeniami astronautów. Przecież to co doniosłe miało dopiero nastąpić. Ponieważ wyobraźnia była dodatkowo wspomagana standardowym wyposażeniem plecaka z ery dzieci kwiatów, powstawały tak prześwietne filmy jak wspomniany Niemy Wyścig. Twórcy Space Station 76 chcieli przybliżyć trochę klimat tamtego okresu. Zrobili to w sposób subtelny i z eleganckim dowcipem. Bez żadnych niesmacznych żartów, niepotrzebnych przekleństw. Specyficzny dowcip kryjący się za gestami, zdaniami, nie jest dla wszystkich, a co za tym idzie niestety odbiło się to na wynikach box-office…
W
Space Station 76 poznajemy załogę kosmicznej bazy dryfującej gdzieś daleko, daleko poza naszą galaktyką. Za sterami – nadużywający alkoholu kapitan Glenn (Patrick Wilson) próbujący ukryć przed załogą swoją homoseksualną orientację seksualną.
Space Station 76 jest z założenia komedią, powinienem więc teraz napisać „a resztę wesołej ekipy stanowią…”. Jednak dysfunkcyjna para z córką faszerowaną relanium, czy bohaterka grana przez Liv Tyler, będąca osobą po załamaniu nerwowym, wcale nie brzmi jak część komediowej trupy. Można z powodzeniem przyjąć, że film Jacka Plotnicka, to obyczaj na lekkim haju, na którym to zresztą część postaci ciągle bywa. Ciężko opisać fabułę filmu, który jest czymś w rodzaju jednego odcinka z mydlanej opery sci-fi.
Mamy tu przedstawiony ciąg zdarzeń, rozmów, perypetii personelu stacji kosmicznej najczęściej z tragedią w tle, z której to twórca robi największą zgrywę. Kapitan Glenn, pogrążony w smutku po rozłące z kochankiem, próbuje przy każdej nadarzającej się okazji popełnić samobójstwo. Niestety, system podtrzymywania życia skutecznie mu to uniemożliwia. Małżeństwo, próbujące spakować się do wyjazdu, trzyma w jednym z bagaży zahibernowaną teściową, która jest traktowana jak mebel. W końcu Ted (Matt Bomer), który dusi się w związku z Misty (Marisa Coughlan), całe dnie spędza uprawiając kosmiczny ogród tylko po to, by nawalić się zielskiem przez siebie wyhodowanym. Obserwujemy więc kilku bohaterów i ich problemy, aż do finału w stylu Fassbindera i jego Chińskiej Ruletki.
Zaryzykowali wszyscy, począwszy od Jacka Plotnicka, przez producenta, na obsadzie kończąc. A zobaczymy tutaj między innymi Patricka Wilsona (za którym nie przepadam, ale tutaj wpasował się idealnie), Liv Tyler, Matta Bomera (znanego przede wszystkim z serialu White Collar), Marisę Coughlan. Zaryzykowali, bo razem stworzyli coś, co w czasach multipleksów tak cholernie ciężko sprzedać. Jak widać po wynikach box-office i nieprzychylnej w większości krytyce swoim pomysłem na opowieść sci-fi z przymrużeniem oka i utrzymaną w radosnych 70’s nie zdobyli serc widzów. Dlaczego? Oko twórcy było miejscami tak zmrużone, że ciężko było stwierdzić czy oni udają, czy naprawdę opowiadają historię. Gdyby poszli krok dalej, Liv Tyler odwróciłaby się w kierunku kamery i parsknęła śmiechem. Mi się podobało, bo lubię takie zagrywki i naginanie na maksa wiary widza w to, co widzi na ekranie. Całość, jak się domyślacie, stylizowana na wzór serialu Star Trek z lat 60-tych i chociażby wspomniany Niemy Wyścig, czyli: skromne, utrzymane w pastelowych kolorach uniformy, jasno beżowe ściany, ogromne białe luksfery i kilka wymyślnych patentów elektronicznych, w których przede wszystkim ważny jest rozmiar 🙂 Jeżeli się zdecydujecie, potraktujcie to jako uroczy, acz leniwy odcinek kosmicznej wędrówki, którą codziennie przeżywały dzieci-kwiaty.
Czas trwania: 93 min
Gatunek: Sci-Fi, Komedia
Reżyseria: Jack Plotnick
Scenariusz: Jennifer Elise Cox, Jack Plotnick, Kali Rocha, Michael Stoyanov
Obsada: Patrick Wilson, Liv Tyler, Marisa Coughlan, Matt Bomer
Zdjęcia: Marc Fantini, Steffan Fantini
Muzyka: Robert Brinkmann