Charlie Parker, legenda jazzu i wielki idol Clinta Eastwooda. Reżyser filmu, będąc wielkim miłośnikiem tego gatunku muzycznego, zrealizował film z pozycji fana i to widać na każdym kroku. Oprócz świetnego podkładu muzycznego, dostaliśmy historię człowieka pogubionego, lecz bynajmniej nie takiego, który zachłysnął się sławą.
Charlie Parker był genialnym muzykiem, jednym z największych jazzowych saksofonistów. Porzucił szkołę i zaczął grać na swoim ukochanym instrumencie. Ćpał i nie ukrywał tego. Wszyscy wiedzieli, że jest narkomanem w zaawansowanym stadium nałogu. Budził się na głodzie, a kolejne dni wyglądały podobnie. W dzień szukanie towaru, wieczorem występ. Co do talentu, nikt nie miał wątpliwości. Jednak z powodu jego uzależniania i tego, że ciągle „dawał ciała” (spóźnienia na koncert, albo przykre sceny w trakcie) miał coraz mniej zleceń.
Zmarł na zawał serca w wieku 34 lat, a lekarz podający godzinę zgonu oszacował wiek denata na około 64 lata… Samo to świadczy o tym co narkotyki zrobiły z Parkerem.
Całość zrealizowana została nieco chaotycznie, jak na prawdziwego fana przystało. Mamy sceny z młodości, później scenki z pierwszych podchodów w kierunku Chan, kobiety, która była u boku Parkera do końca. Eastwood nie pokazał tych najmroczniejszych scen (ominął wszystkie ćpuńskie sceny chcąc zapewne okazać szacunek dla rodziny). Pokazał jednak jaki Bird miał wpływ, również ten zgubny, na kolegów – muzyków. Rodney wbił sobie do głowy, że aby być tak dobrym jak Parker, też musi się unurzać w helenie. To co robi wrażenie, to odtwórca głównej roli – Forest Whitaker. Dodaje efektu to jak moduluje głos na haju, mówiąc prawie szeptem, jednak wyraźnie. Zataczając się przed barem i wchodząc jednak pewnym krokiem na scenę z saksofonem udowadnia, że był jedynym i słusznym wyborem do tej roli. Doskonale oświetleni artyści zatopieni w knajpianym dymie z lśniącymi instrumentami, od których odbijają się pojedyncze źródła światła, to oczywiście zasługa Jacka N. Greena. To kolejny tytuł z filmografii Eastwooda, w którym Green odpowiada za zdjęcia.
Przy okazji Birda dostałem w końcu poprawnie opowiedzianą historię – legendę o młodym Parkerze, tak często i, jak się okazuje, błędnie opowiadaną przez Fletchera z Whiplasha (chociaż krążyły różne wersje z 1936 roku, kiedy 16-letni Parker grał w jazzowym klubie, to pozostanę przy tej Eastwooda. Po prostu znalazłem więcej doniesień opowiadających się za wersją Clinta). Jo Jones, kolejna legenda jazzu, tak zniesmaczony fałszowaniem Parkera, nie rzucił talerzem ze swojej perkusji w nastolatka, a na ziemię tuż obok saksofonisty, co oznaczało, że może już sobie dać spokój i iść dzisiaj do domu 🙂
Bird, jako biografię muzyka, ocenię jako niezłą. Polecam ją jako historię Charliego Parkera, chociaż bez kąpieli w szambie, a tych miał sporo. Na miejscami ślimacze tempo przymknę oko, ze względu na fanboya za sterami (już widzę, jaki musiał być niemrawy, gdy zapewne chciał puścić w kinach jakąś sześciogodzinną wersję, a studio mu odmówiło :).