Miałem ochotę na Azję. Korzystając z mojego ulubionego bloga traktującego o „skośnym” kinie, AzjaFilm, trafiłem na No Tears for the Dead. Miałem ochotę na akcję, no i trochę zaniedbałem ten kontynent, a staram się odwiedzać różne filmowe zakątki. Skusiłem się na zapowiedź bezpretensjonalnej rozwałki z minimum wyjaśnień. No niestety, wiedziałem, że z moją percepcją jest kiepsko i tutaj pogubiłem się na całej linii.
Kino prosto z Korei, o skądinąd zachęcającym tytule, traktuje o płatnym mordercy. O mordercy, który jest bliźniaczo podobny do głównego bohatera z poprzedniego filmu reżysera. Bliźniaczo podobny z zachowania i pewnych cech, bo jeżeli spece od reklamy mieliby wybierać kogoś na plakat, to Bin Won z
Ajeossi wygrywa w przedbiegach.
Reżyser Jeong-beom Lee w swoim Ajeossi stworzył świetne, oryginalne kino. Tam był pazur, było zaskoczenie. Tutaj? Średnio to wyszło. Pierwszoplanowa postać grana przez Dong-gun Jang, to killer o imieniu Gon. Trzeba przyznać, że do tej roli jest według mnie dobrany dobrze. Jednak cała reszta siada.
Sceny otwierające zapowiadają sprawnego i potrafiącego stworzyć klimat operatora. To na duży plus. Obraz i praca kamery zawsze trafia do widza jako pierwsze. Nocny klub, oszczędne światło, za mikrofonem rdzenna mieszkanka czarnego lądu i Gon, którego poznajemy, gdy ma wykonać kolejną misję. Scenarzysta dość szybko i sprawnie próbuje skierować głównego bohatera na ścieżkę bólu i traumy, a tym samym zmusić go do powstania z popiołów. Jako widz, mamy szansę przekonać się o jego umiejętnościach już w pierwszej potyczce. Gon sprawnie likwiduje kolejnych przeciwników, lecz jego wysoki poziom wyszkolenia staje się w pewnym momencie jego przekleństwem. On już nawet nie musi widzieć wroga. Słysząc odgłosy za drzwiami kieruje broń i pewnym strzałem trafia w serce małej dziewczynki stojącej za nimi. Cięcie, dramat, sumienie zalane wódką, wina utopiona we własnych wymiotach. Dlaczego Gon nie może sobie spokojnie zalec we własnym cieniu? Gdyby przestępczy półświatek kryminalny skupiony wokół osoby głównego bohatera, „zapomniał” o nim, wyszedłby na tym o niebo lepiej. Demony wracają i zagrzewają Gona do kolejnej akcji. Musi naprawić to, co poprzednio spierdolił. I zaczyna się… Akcja, która szła pewnym krokiem do przodu przepoczwarza się w ślimaka, który czeka przed szosą na przejazd wszystkich samochodów. Więc pojawiają się kolejno: matka dziewczynki, którą Gon ma zabić, jakiś pendrive z jakimiś tajnymi danymi, jacyś najemnicy, których reżyser dobrał na wzór tych z Raid 2 – czyli najważniejsze, żeby byli charakterystyczni z wyglądu. Niestety nie idzie za tym wirtuozeria postaci z obrazu Garetha Evansa. Chociaż Gonowi nie sposób odmówić finezji (jak lot z wysuniętym kolanem itp), to reszta zaprawdę jest tylko statystami. Po paru dniach od seansu nie pamiętałem już przeciwników. Widać też, że w ekipie nie kipiało od kreatywności. Ledwo woda zaczęła wrzeć, twórcy wyłączyli czajnik. Niestety, bo w takich filmach ważne są właśnie pomysły. Tak jak we wspomnianym Raidzie. No Tears for the Dead, to niezła akcja na blokowisku, dobrze opanowane poruszanie się z bronią (widać, że jakiś specjalista z jednostek specjalnych zwracał na to uwagę) i kilka, dosłownie kilka patentów. To za mało. Po scenie, gdy Gon odbija pięść własną głową, chciałem więcej, a nie dostałem nic. Wyjęto mi z ust smaczny kawałek ciasta i nie pozwolono dokończyć.
Całość oceniam jako „ujdzie” – za lichą, niepotrzebnie zagmatwaną historię, za przewidywalność, za muzykę, której nie słyszałem. Na plus zdjęcia, główny bohater i kilka akcji. Kino azjatyckie na pewno ma dużo, dużo więcej lepszych tytułów do zaoferowania.
Czas trwania: 116 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Jeong-beom Lee
Scenariusz: Jeong-beom Lee
Obsada: Dong-gun Jang, Min-hee Kim
Zdjęcia: Ryan Samul
Muzyka: Yong-rock Choi