
Reżyser i producent, kolejny wielki wizjoner (tak, wiem, już kilku tu gościło). To ten typ twórcy, który po zakończeniu dużego projektu chciałby, żeby jego następny przyćmił poprzedni przede wszystkim pod względem jakości technicznej. Nie jest to koniecznie wskazane dla filmu. No, bo na przykład, gdy dostajemy syty, doskonały obiad, którym się wyśmienicie najedliśmy, to czy naprawdę szef kuchni przy naszej następnej wizycie powinien przygotować wszystkiego więcej? Nie. Być może powinno być inaczej, ale nie inaczej plus więcej. Taki właśnie jest Cameron. Jego Avatar jest właśnie takim posiłkiem, który zaserwował sobie gość w Sensie Życia wg. Monthy Pythona. Pamiętacie jak się to skończyło? Dla mnie właśnie taki jest finał filmografii Camerona…