Her, czyli Ona. Bardzo długo zwlekałem z filmem. Z filmem, który powinien zgarnąć statuetkę dla najlepszego tytułu roku 2013. Nie trzeba przewijać w dół do oceny. 10 na 10. Film idealny. Dopiero teraz widzę jak wielki musiał mieć wpływ reżyser na swoją byłą żonę i jej Lost in Translation. A może było odwrotnie? A może byli natchnieniem wzajemnie dla siebie i pozostałości po wspólnej inspiracji widać w obydwu tytułach? Tak samo halucynogenny klimat i ten sam w zasadzie temat – miłość. Podobna stylistyka i ta sama mądrość płynąca z ekranu. Nawet nie płynąca, lecz spływająca na widza. Widz chłonie historię tak, jakby był jej częścią i wszystko doskonale rozumiemy. Przecież reżyser przedstawia nam prawdy uniwersalne…
– Masz jakieś imię?
Tak, Samanta.
– Skąd je wzięłaś?
Nadałam je sobie.
To niesamowite jak dałem się wciągnąć w ten świat. W pewnym momencie w ogóle przestałem zauważać to, iż Samanta jest tylko głosem. Widziałem ją. Widziałem ją po drugiej stronie smartfona, którego używał Teodor. NAWET sądziłem, że akcja przybierze taki obrót, iż w końcu okaże się że wszystko jest tylko wielką mistyfikacją i Samanta istnieje naprawdę. Przecież MUSI istnieć. Teodor musi ją w końcu dotknąć.
Przecież był już tak długo samotny. Czy uciekając w świat wirtualny i otaczając się wirtualnymi „przyjaciółmi” jesteśmy mniej samotni? Czy odwracając na chwilę głowę od naszego avatara, przy którym istnieje napis FRIENDS: 345 (lub więcej), zobaczymy kogoś w naszym pokoju?

Czas trwania: 126 min
Gatunek: Dramat, Romans, Sci-Fi
Reżyseria: Spike Jonze
Scenariusz: Spike Jonze
Obsada: Joaquin Phoenix, Scarlett Johansson, Amy Adams, Olivia Wilde
Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
Muzyka: Arcade FIre