Miałem ciągły niedosyt dobrego sci-fi. Jako ten, który zgłosił by się pierwszy do załogowej misji na Marsa, filmy takie kocham i pożądam. Wyczekiwałem Edge of Tomorrow. Pierwsze zwiastuny, zarys fabuły, obsada, wszystko było na tak. No i dostałem to co na co czekałem. Być może miejscami smakowita potrawa zsuwała sie z talerza, gdyż nie był w stanie utrzymać pomysłów scenarzysty w ryzach, jednak wystarczyło zebrać wszystko ze stołu, nie zwracać uwagi na zabrudzony obrus i delektować się potrawą.
Doug Liman nie należy do tych, których wysoko cenię za pracę reżysera. Debiutu nie widziałem. Go było całkiem, całkiem. Bourne’a w jego wykonaniu już nie pamiętam. Jumper to dla mnie film co najwyżej średni. Od tego weekendu będę go pamiętał właśnie za Edge of Tomorrow.
To bardzo dobre kino sci-fi, korzystające z pomysłu na time-loop. Nie wiem jak daleko sięga geneza resetu czasoprzestrzeni w kinematografii. Widziałem serial Day Break, film Run Lola Run i sztandarowy przykład takiego kina, czyli Dzień Świstaka. Z tego co zdążylem poszperać, motyw time loop nie jest nadmiernie eksploatowany. W Edge of Tomorrow wypełnia on podobnie jak w Świstaku główną ścieżkę fabularną.
Całość została sfilmowana w oparciu o prozę Hiroshi Sakurazaka. Planeta Ziemia została najechana przez obcego agresora. Nie skłaniający się ku dialogowi obcy, czyli mimiki, wydzierają ludziom kolejne fragmenty terenu. Padają kolejne państwa. W końcu musieliśmy oddać Europę… Podpułkownik Bill Cage (Tom Cruise) pracuje w biurze propagandy wojennej. Jest świetnym fachowcem w swojej robocie. Przed inwazją obcych miał własną firmę reklamową, w której wciskał ludziom kit. Gdy wraz z nastaniem czasu wojny interes upadł, Bill, jak większość, zaciągnął się do armii. Awansował, owszem, jednak nie wyjmując ołowiu z kolejnych ran, a zasłaniając oczy przed fleszami reporterów. Jest mistrzem propagandy. Po drugiej stronie kamery sławi dobre imię żołnierza, namawiając matki, ojców i krewnych do wysyłania swoich dzieci na plac boju. Sam wojną się brzydzi, boi się, a przemocy nie znosi. Ah, jakiego psikusa los potrafi sprawić tym, którzy ukrywają się przed przeznaczeniem.
Bill Cage dostał rozkaz od głównodowodzącego – generała Brighama (Brendan Gleeson). Ma towarzyszyć armii pod sztandarem wojsk zjednoczonych w lądowaniu w Normandii. Tak! Ludzkość po raz kolejny musi wykorzystać ten historyczny przyczółek jako miejsce, gdzie wbije klin. Od tego punktu ma się rozpocząć wysyłanie obcych tam, gdzie ich miejsce. Ponieważ zasłanianie się postawą pacyfisty to jedno, a paniczny strach przed śmiercią to drugie, Bill dopuszcza się niesurbodynacji i odmowy wykonania rozkazu.
Dzień 1.
Budzi się obezwładniony i skuty kajdankami. Sierżant Farell (Bill Paxton) prowadzi go jako świeżaka i zdegradowanego do stopnia szeregowca. Teraz w nowej jednostce o nazwie J ma rozpocząć pochód ku sławie i medalom. Przedstawiony jako dezerter nie zyskuje sympatyków. Został wciśnięty bez objaśnień w egzoszkielet, zawieszony na „wieszaku” i przygotowany do zrzutu. Tak jak 6 czerwca 44′ roku na plaży Omaha, tak i w wersji Sakurazaki, lądowanie miało być krwawe. Wybuch na pokładzie, spontaniczny zjazd na linie. Na głęboką wodę rzucono Billa. Wciąż nie wiedząc jak obsługiwać egzoszkielet biega zrozpaczony od kompana do kompana. W powietrzu latają szczątki maszyn. W uszach słychać tylko krzyki i śmierć. Pojawia się ona, Rita Vrataski „Full Metal Bitch”. Wzór żołnierza, postać z plakatów propagandowych. Ta, co zabijała setki mimików. Jedno spojrzenie w kierunku Billa zwiastuje ogromną tajemnicę. Tymczasem obcy szaleją po całym polu bitwy. Niczym potwory z Tremorsów, mimiki wykorzystują podłoże jako naturalny element zaskoczenia. Jeden z nich pojawia się tuż obok Billa, jest inny, większy. Bill w popłochu odpala w końcu broń przyczepioną do zbroi. Krew obcego zalewa twarz ziemianina. Blackout.
Dzień 1.
Budzi się obezwładniony i skuty kajdankami. Sierżant Farell (Bill Paxton) prowadzi go jako świeżaka i zdegradowanego do stopnia szeregowca. Teraz w nowej jednostce o nazwie J ma rozpocząć pochód ku sławie i medalom. Przedstawiony jako dezerter nie zyskuje sympatyków. Został wciśnięty bez objaśnień w egzoszkielet, zawieszony na „wieszaku” i przygotowany do zrzutu…
Dzień świstaka, czyli reset w przełomowym momencie (tutaj w wypadku śmierci) i rozpoczęcie przebiegu wydarzeń od nowa. Czy Bill będzie w stanie zmienić los ludzkości? Czy odkryje tajemnice swojego time-loop’a? Co kryje się za spojrzeniem Rity? Na te i wiele innych pytań przyjdzie nam poczekać. Tajemnica będzie sukcesywnie odkrywana przed widzami.
Pierwsze skojarzenia zresetowanego dnia żołnierza można porównać z grą komputerową. Świat wirtualny i życie Billa wiąże się z tymi samymi aspektami. Zaczynasz jako nowicjusz, ćwiczysz, zabijasz, giniesz, save&load. Bill szybko pojmuje najważniejszą zasadę, którą zdradził swoim fanom niekwestionowany król e-sportu, niejaki Fatal1ty: „Practice, practice, practice…”. Gdy wróg przychodzi z tego samego miejsca, gdy lądujemy na plaży w tym samym miejscu, dlaczego tego nie wykorzystać, pomyślał Bill? Pomyślał o tym jeszcze setki razy…
Ten film to zdecydowanie wielkie wojenne widowisko sci-fi. Chociaż przyznam, że przy budżecie prawie 170 mln dolarów mógłbym spodziewać się więcej przelotów Błękitnego 24 nad polem bitwy. Kadry są bliskie, Bill ze współbratymcami bardziej przypomina Williama Wallace’a niż szeregowca Ryana, ale nie jest źle. Dzięki temu jesteśmy w centrum bitwy, a wroga możemy się spodziewać z każdej strony. Dosłownie…
Pomimo że film przeznaczony jest dla PG-13, nie miałem wrażenia, że przydałoby się tu więcej tego i tamtego (krwi, kończyn, latających korpusów). Było brudno, twardo i niebezpiecznie. Mam małe zastrzeżenia co do designu obcych. Jestem raczej fanem bardziej humanoidalnych kształtów. Tutaj projektanci dali upust szalonym wizjom i na stołach kreślarskich umieścili ośmiornicę, pomnożyli macki, dodali trochę z pająka i już… 🙂 Dostałem za to (i tu duży plus) świetną ekipę w postaci oddziału J. Znowu przeniosłem się do opancerzonego transportera z Obcego w reżyserii Jamesa Camerona. Niczym dobrze zlożony boys-band, byli wszyscy potrzebni do zadowolenia każdego widza. Agresywny, grubas, małomówny, szalony, nawet kobieta żołnierz, prawie jak Vasquez. Pomostem łączącym szturmowców Camerona i żołnierzy Limana, jest Bill Paxton, czyli filmowy szeregowiec Hudson prawie 30 lat temu i sierżant Farell dzisiaj.
Osobne zdanie należy się dla Toma Cruise’a. Jest świetny jak zwykle. Przymknę oko i ucho na wszystkich malkontentów prawiących złośliwości na temat Cruise’a. Mogą sobie pisać co chcą. Nie uciekną jednak od prawdy. Tom Cruise jest ZAWSZE gwarantem dobrze wykonanej roboty. Tutaj skacze, miota się z bólu, krzyczy donośnie jak zwykle, a przede wszystkim jest jak zawsze wiarygodny. Na początku przestraszony, wywołuje uśmiech na twarzy, gdy nieporadnie próbuje w egzoszkielecie odejść od grupy, by uniknąć swojego losu żołnierza. Później po stu kolejnych resetach pełen bólu na twarzy. My natomiast widzimy człowieka, który próbował już zbyt wiele razy. Najlepsze jest to, że razem z nim główkujemy i obmyślamy plan następnych działań. Przejmujemy się, a przez chwilę nawet tracimy nadzieję. „Przecież to nie ma sensu, nie da się ogarnąć takiego ciągu wydarzeń…”, a jednak wciąż kibicujemy. Do końca.
To najlepszy do tej pory film sci-fi w tym roku, i chyba paru lat wstecz. Uwielbiam ten gatunek i wszystko co ze sobą niesie. Chociaż nie było wielkich kosmicznych flot, obcych planet, laserów, przelatujących kosmodromów, to dostałem świetne wojenne sci-fi. Polecam.
Czas trwania: 113 min
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Reżyseria: Doug Liman
Scenariusz: Christopher McQuarrie, Jez Butterworth, John-Henry Butterworth, Hiroshi Sakurazaka
Obsada: Tom Cruise, Emily Blunt, Brendan Gleeson, Bill Paxton
Zdjęcia: Dion Beebe
Muzyka: Christophe Beck