Blog to chcąc nie chcąc miejsce, gdzie blogger po trochu dzieli się z czytelnikami nie tylko swoimi upodobaniami tematycznymi. To miejsce, gdzie po trosze, sukcesywnie, z postu na post dajemy się lepiej poznać. Tak też jest i tym razem.
Od dawna miałem ochotę powtórzyć ten seans. Jako że pszczół nie cierpię od kiedy pamiętam, kieruje mną dziwna chęć zbliżenia się do nich, choćby na szklanym ekranie. Nie cierpię, to małe słowo. Choć do klasycznego przypadku apifobii jest mi zapewne daleko, to jednak czuje się nieswojo, gdy mały bzyczący owad uzbrojony w żądło znajduje się w tym samym pomieszczeniu co ja. Nie lubię ich i już. Rój jednak chciałem obejrzeć. Pamiętałem, że oglądając go jako dzieciak, podsyciłem tylko swoje obawy co do pszczół, jakoby czyhały na moje życie.
Po wielu latach wróciłem do seansu i chociaż sceny oblepionych pszczołami ludzi zawsze będą powodować u mnie złośliwe mrowienie, to całość zdecydowanie nie wytrzymała próby czasu.
Irwin Allen, reżyser i producent filmowy, był określany jako specjalista od kina katastroficznego. To specyficzny gatunek. Po pierwsze wymaga sporego budżetu, po drugie sukces lub porażka decyduje o przyszłości wielu ludzi związanych z daną produkcją. Przecież przewalić kilkadziesiąt milionów dolarów to już niezły cios dla wytwórni. Allen kilka razy dryfował na granicy opłacalności. Dał nam, kinomanom, kilka powodów do radości jako producent (Płonący Wieżowiec z 1974 roku) i współreżyser (Tragedia Posejdona, rok 1972). I chociaż Tragedia… okazała się klapą finansową (katastrofa w weekend otwarcia), to osobiście lubię tę historię, a zyski w końcu się pojawiły… po wielu latach :). Jego Rój to adaptacja powieści Arthura Herzoga z 1974 roku. Z powieści autora na ekrany została jeszcze przeniesiona Orca (też do przeypomnienia?).
O czym zaś ten Rój traktuje? O katastrofie wbijającej się powoli w naród. Wydzierającej życia z kolejnych miast. To pszczoły afrykańskie!! Tak to sobie wymyślił Herzog, a Allen z kart powieści przeniósł na taśmę celuloidową. Film zaczyna się nawet ciekawie. Do opustoszałej bazy wojskowej wkracza wojsko. Po szybkim przeszukaniu i zabezpieczeniu udaje im się schwytać ubranego w nienagannie wyprasowany strój dr Brada Crane’a. Naukowiec oznajmia wszem i wobec, że Stany Zjednoczone są zagrożone przez nowy typ najeźdźcy. To zmutowane afrykańskie pszczoły zdolne zabić trzema ukąszeniami.
Oczywiście nikt nie chce wierzyć w te słowa. Ignorancja i brak kompetencji doprowadzają do kolejnych katastrof. Dopiero potwierdzona tożsamość przez najwyższe władze tego kraju skutkuje zmianą na szczeblach dowódczych. Dr Brad Crane przejmuje pałeczkę i próbuje ratować świat przed zagładą. Jako że jest jednocześnie człowiekiem postępowym i martwiącym się wielce o nasz ekosystem, nie pozwala ot tak unicestwić owadów. Zamierza opracować antidotum na szerzącą się zagładę. Do centrum dowodzenia sprowadza najlepszych z najlepszych. Zabrakło tylko naszego naczelnego entomologa Stanisława. Tak więc tytułowy rój sieje postrach wśród kolejnych ofiar, a naukowcy w pocie czoła opracowują lek na całe zło.
Kino katastroficzne w wykonaniu Irwina miało ogromny potencjał. Już sam fakt zaangażowania pszczół, których nie cierpię podsycało moje emocje. Były to niestety jedyne emocje podczas seansu. Po kilku minutach jak już przyzwyczaiłem się do bzyczenia, emocje opadły. Nie pomógł ani Michael Caine, ani Richard „Shogun” Chamberlain, nawet Henry Fonda. Niejeden producent pozazdrościłby takich nazwisk. A jednak… scenariusz z dziurami jak w serze szwajcarskim, fatalne dialogi, zero napięcia, mierne efekty.
Twórcy poszli dalej! Opatrzyli swój film tak śmiesznymi scenami, że kwalifikuje ich to do segmentu kina klasy B, a nie widowiska katastroficznego za 20 milionów dolarów. Scena, gdy rozochoceni naukowcy rzucają opracowane przez nich tabletki w dziki rój jest żenująca, ale już jak wypatrują z lecącego helikoptera czy pszczoły je jedzą jest… tragiczna. Takich scen jest całe multum. Główny epidemiolog, nadzieja całego świata, aplikuje sobie w tajemnicy niesprawdzoną surowicę i umiera w męczarniach. Na domiar złego Michael Caine ściskający bezwładne zwłoki w rozpaczy i ze łzami w oczach wygląda jakby parodiował tę scenę. Brak słów.
Jednak to wszystko nic. Nawet jestem w stanie przełknąć wielką pszczołę pojawiającą się wskutek halucynacji spowodowanych użądleniem. Dopiero gdy pojawił się wątek romantycznego trójkątu pomiędzy burmistrzem, nauczycielką a emerytem, powiedziałem stop. Przegięli. Rozterki sercowe ze swoją miałkością rodem z Domku na Prerii i z pszczołą afrykańską za oknem to już za dużo. Na szczęście całość od oceny tragicznej uratowały trochę sceny najazdu pszczół na miasteczko. Nie oszczędzały nikogo. Dorośli, kobiety, starcy, a nawet dzieci. A tak, reżyser pozwolił sobie na takie obrazki. Padające jak muchy dzieci w wieku przedszkolnym to co najmniej nietypowe dla amerykańskiego kina.
Rój Irwina Allena był na pewno czymś nowym w kinie. Owszem, kino zarejestrowało już wszystkie możliwe ataki z lądu, powietrza, gór i lasów. Były Żaby, Ślimaki, Ptaki, Pająki, Kraby, Konie, Chomiki (nie jestem pewny tych ostatnich :). Irwin Allen chciał jednak wnieść owady na salony. Wspomagany milionami i nazwiskami według mnie poniósł porażkę. Tytuł oglądany w okresie dziecięcym zestarzał się okrutnie i teraz, dla świadomego widza, jest po prostu nie do przełknięcia…
Czas trwania: 116 min
Gatunek: Katastroficzny
Reżyseria: Irwin Allen
Scenariusz: Stirling Silliphant
Obsada: Michael Caine, Richard Chamberlain, Henry Fonda, Ben Johnson
Zdjęcia: Fred J. Koenekamp
Muzyka: Jerry Goldsmith