Przyznam, że na dokument o powstaniu warszawskim szedłem z czysto geekowską chęcią sprawdzenia, jak nasi specjaliści od cyfryzacji obrazu poradzili sobie z nadwyrężonym przez czas materiałem. Poradzili sobie doskonale. Mamy prawdziwych fachowców z tej dziedziny. Oczyszczony obraz, podkręcona rozdzielczość, naturalne kolory. To jest najwyższa półka edycji video. Jednak z pierwszymi minutami seansu spadała ze mnie zasłona doświadczonego, obytego kinomana. Pojawił się widz, który chłonie wszystko po raz pierwszy. Tu nawet nie chodzi o to, że po raz pierwszy widziałem dokument w kinie. Tu chodzi o to, że to jest NASZ dokument. Tu chodziło o moich dalekich krewnych, o moich sąsiadów, być może o daleką rodzinę.
Tak się właśnie czułem. Nie jestem warszawiakiem, a przez stolicę przejeżdżam tylko w drodze na Okęcie. Startuję i ląduję podziwiając rosnącą w siłę metropolię. Codzienny kontakt z panoramą miasta mam do czynienia przy okazji rzutów z jej tłem w telewizyjnych wiadomościach. To wszystko jeżeli chodzi o mój kontakt z tym miastem. Jednak mimo to czułem je całym sobą w trakcie seansu… a raczej to co z niej pozostało.
Powstanie Warszawskie w reżyserii Jana Komasy przenosi nas w czas owego wydarzenia w sierpniu 44′ roku. Razem z kamerą i dwoma operatorami, śledzimy losy powstańców. Operatorzy stojący za kamerą i niejako oprowadzający nas po ruinach to bracia, Witek i Karol. Witek, młodszy, wciąż żałuje, że nie może wzorem kolegów chwycić za karabin i brać czynnie udziału w walce. Trzymający go wciąż na smyczy Karol tłumaczy cierpliwie, że dokumentowanie walczących też jest ważne. To tylko jeden przykład o czym traktują braterskie rozmowy. Jest jeszcze wspominanie mijanych miejsc, czytanie listów do matki i próby „zagadywania” mijanych Polaków. Na tym opiera się pomysł na fabułę.
„Też jesteś żołnierzem, tylko masz kamerę zamiast karabinu.”
To prawda. W tych dniach każdy był żołnierzem. Każdy jeden złapany w kadr. Kucharz gotujący zupę dla setek ludzi mieszkających na gruzach, kobieta na linii produkcyjnej, gdzie montowano granaty. Dzieciak wypatrujący wroga, lekarz zszywający kolejnego rannego. Wszyscy należeli do armii. Tak to wyglądało i to było najważniejsze w tym filmie. Ludzie.
Nie będę ukrywał, że nie podobał mi się pomysł na fabułę wg. Komasy. Nie podobały mi się podłożone głosy, przynajmniej nie wszystkie. Sprawiały wrażenie dodanych na siłę. W szczególności chichot, śmiech, chrząknięcia. Brzmiało to nienaturalnie, gdy w pożodze wojennej, wśród świstu kul, słychać tak krystalicznie czysty głos. To jest jednak absolutnie nieważne.
Jednak przede wszystkim nie przemawia do mnie reklama, iż mamy do czynienia z dramatem non-fiction. To miał być dokument i tak chcę go zapamiętać. Wolałbym żeby obraz był wsparty tylko i wyłącznie muzyką, niczym filmy Godfreya Reggia. Tak to powinno wyglądać. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie zupełnie się wyłączyłem i odrzuciłem gdzieś to ciągłe Wituś, Wituś. Wyodrębniłem obraz, muzykę i siedziałem tam, w kinie, w wygodnym fotelu. Patrząc na siedzących na cegłach, szkle i amunicji.
Pamiętam jak się trochę nakręcałem przed filmem. Miałem już nawet wizję początku recenzji, cytując słowa z piosenki Twist Again, zespołu Homo Twist:
„…Nie dla mnie przyjaźń polsko-niemiecka
Niemców nienawidzę od dziecka…”
Bo faktem jest, że tli się we mnie ciągle niezrozumienie jak to się stało, że naród za Odrą podniósł głowę po kolejnej wojnie. Mam to za złe narodom zjednoczonym i jestem zdania, że powinni płacić do końca świata. Sprawa powstania warszawskiego, jego słuszności czy też niesłuszności jest inną kwestią. Nie jestem historykiem, jednak widząc roześmiane twarze powstańców cieszących się z tego, że mogą stać z karabinem na swojej ulicy, utwierdza mnie w przekonaniu, że dla tych co brali w nim udział BYŁO WAŻNE. Kropka.
Druga sprawa mojego prywatnego zła drzemiącego w sercu. Zostało uśpione w trakcie seansu. Dokument nie pokazuje najeźdźcy jako szczerzącego zęby wilka. Wychodzący pod polskimi lufami niemiecki żołnierz to tylko marionetka w rękach dowództwa. Żadnych lśniących czarnych mundurów. Brudne szmaty, zmęczone twarze, strach w oczach, rodziny w domach. Złem jest ona, wojna. A to co widzimy na ekranie to jej bezpośredni efekt.
Polecam dokument. Każdy posiadający choć trochę wyobraźni wie do czego są zdolne bomby lotnicze. Tutaj widzimy cały ogrom zniszczeń. I to właśnie robi największe wrażenie. To, i ludzie z uporem maniaka próbujący choć trochę uporządkować stan rzeczy wokół siebie. Można wręcz zadać sobie pytanie po co on to robi? Przecież i tak zaraz spadnie strop i trzeba będzie zacząć od nowa. Bo tak trzeba.
I ostatnie sceny pokazujące miasto wymarłe. Filary, kurz i dym. Wszystko rozpieprzone do ostatniej cegły. Bez wody pitnej, bez dachu nad głową, z nadzieją tlącą się jak ogień rozpalony od ostatniej zapałki. Napisy i cisza. To dziwne, bo zapewne nikt nie chciał wstać jako pierwszy, bo przecież ta cisza po ostatnim kadrze była tak ważna, jak każda minuta ciszy. W końcu światła zaprosiły do wyjścia. I przeniosłem się z powrotem z ponurych zgliszczy w światła multipleksu. Przeniosłem się z milczących murów w zgiełk miasta. I ruszyłem ruchomymi schodami, światłami, ludźmi. I pojechałem nowym mostem, tak dumnie wznoszonym w spokojnym czasie. I śmignąłem 120 km/h do swojej monitorowanej strefy. I cieszyłem się, że moje dzieci mają swoje cztery ściany, podłogę i dach. I koniec końców byłem zakłopotany tym stanem rzeczy, zadając sobie pytanie czy byłbym w stanie bronić to wszystko, czy po prostu wziąłbym najbliższych, spakował paszporty i uciekł w drugą stronę…
Czas trwania: 76 min
Gatunek: Dramat, Dokument
Reżyseria: Jan Komasa (pomysł), Miriam Aleksandrowicz (reżyser dubbingu)
Scenariusz: Joanna Pawluśkiewicz, Jan Ołdakowski, Piotr Śliwowski
Muzyka: Bartosz Chajdecki