Gdyby ten scenariusz troszkę poczekał, na pewno zabrałby się za niego Woody Allen. Przecież zabawa kinem, scenariuszem, formą, to jego znak firmowy. Film o pisaniu scenariusza do filmu zrealizował Richard Quine, do tej pory mi nieznany. Sprawnie mu to wyszło. Nieco pogmatwany obraz zgrabnie zamknął w love story z lekką nutką szydery z przemysłu filmowego w tle. Pogmatwany scenariusz wydaje się tylko z pozoru nieczytelny. Historia zaś z pozoru banalna. Poznajemy producenta odpoczywającego (jak sam mówi w rozmowie telefonicznej) w trudach i znoju, w niesprzyjających warunkach Cannes (willa z basenem na skarpie, drinki w oparach 40 stopniowego upału, piętrzące się modelki i rozgrywana partia kółka i krzyżyk flamastrem na plecach jednej z nich).
Wysyła on list do studia, w którym opisuje swoją ciężką pracę i zdaje w nim jednocześnie relację o postępie prac nad nowym scenariuszem. Praca producenta polega na dopilnowaniu scenarzysty Richarda Bensona (William Holden). Ten zamieszkujący apartament w Paryżu, trwoniąc pieniądze studia korzysta z uroków życia spędzając czas uroczo lecz nie twórczo. Oj, zagubił się nasz pisarz w tym pięknym miejscu. Tak bardzo, że nawet się nie spostrzegł, gdy czas minął i do zamknięcia scenariusza pozostały 3 dni.
Na pomoc w potrzebie przybyła stenotypistka Gabrielle Simpson (Audrey Hepbourn). Została skierowana jako asystentka, by przepisać tylko gotowy (jak to się producentowi wydawało) scenariusz. No niestety, gdy cała prawda wyszła na jaw, czyli gdy nasz pracowity i twórczy Benson okazał się nie posiadającym jednego słowa na papierze twórcą, było już bardzo późno. Trzy dni, tak jak napisałem ma nasza para na rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie pracy. 138 stron, tyle muszą napisać.
No, ale tak jak dotychczas naszego pisarza, niczym Bartona Finka, spowijała niemoc twórcza, tak z nadejściem muzy, twórca narodził się na nowo. Dotąd zblazowany, z mętnym spojrzeniem, które ledwo co wystawało znad brzegu kieliszka, zamienił się nasz Richard w tytana pracy. Pomysły, ujęcia, przyszłe kadry atakują go niczym uderzenia błyskawicy. Roztacza wizję przyszłego filmu, popisując się jednocześnie przed młodą asystentką. Tworzy co parę minut kolejną filmową intrygę. Niestety, jeżeli ma dojść do rozwinięcia i tym bardziej zamknięcia opowieści w zgrabnym scenopisie, nie można tego robić na szybko. Stąd wszystko kończy się na historiach zanurzonych w oparach absurdu, aż do…. aż do głosu dochodzi Gabrielle. Razem, po trosze się drocząc, kokietując i flirtując piszą 138 kart scenariusza, będącego trochę komedią romantyczną, trochę filmem szpiegowskim. Obfitującym w nagłe zwroty akcji, namiętności i pościgi. W rolach głównych obsadzają siebie, goniąc się i uciekając od siebie jednocześnie.
Zabawna to i lekka opowieść o miłości, doświadczonym pisarzu i muzie. Historia o tym czym jest natchnienie dla artysty i jak miłosny zawrót głowy może wpłynąć na proces twórczy. Owszem historia jest naiwna, a Audrey Hepburn być może przesadziła z infantylnymi gestami w stosunku do swojego mentora. Wpisuje się to jednak w zamysł reżysera, który proponuje nam widzom patrzeć na całość z lekkim przymrużeniem oka. Przecież takich historii nie ma, nie ma też takich kobiet, nie ma takich historii filmowych. My po prostu chcemy żeby tak było, by takie dziewczyny z wielkim „Oh i Ah” na twarzy wpatrywały się w nas – maluczkich. Hepburn jest właśnie jak cały przemysł filmowy. Magiczna, niedostępna, piękna.
Polecam film jako oderwanie się od szarości i podróż do roku 64′. Gdzie piękne kobiety w stonowanych kolorach wpatrują się w eleganckich mężczyzn z brylantyną na głowie. Gdzie stoliki są czyste, a szampan ma bąbelki. To niezły film i na taką ocenę zasługuje.
Czas trwania: 110 min
Gatunek: Komedia, Romans
Reżyseria: Richard Quine
Scenariusz: George Axelrod
Obsada: William Holden, Tony Curtis, Audrey Hepburn
Zdjęcia: Charles Lang, Claude Renoir
Muzyka: Nelson Riddle