Ale nie poznajemy go jako świra. Poznajemy go jako podróżującego po kraju kierowcę, któremu towarzyszy piękna kobieta. Żona, kochanka, dziewczyna? Nie ważne. Wygląda co najmniej na przestraszoną faktem, że siedzi obok Driver’a, czyli właśnie Kierowcy. Jego imienia nigdy nie poznamy. W roli dzierżącego w ręku życie tak wielu wystąpił Luke Evans. Amerykański aktor znany mi do tej pory tylko z facjaty, dał się teraz poznać jako groźny wilk w tym poukładanym hollywoodzkim świecie. Takiego go widzimy na początku. Trochę tajemniczy, pewny siebie, mroczny. Co sprawia, że zerwał maskę człowieka? A co sprawia, że rekin rzuca się do ataku? Oprócz naszej pary, która przemierza kraj w celu jak to mówi kierowca „przeprowadzki”, poznajemy ich przeciwników. Rodzina? Grupa? Na pewno bandyci, złodzieje, totalne zwyrodnienie zmieszane z patologią. Coś na wzór rodzinki z filmu Animal Kingdom, jednak tutaj skala zła prezentowana jest w o wiele szerszym wymiarze. Poznajemy ich przy jednej z ich zarobkowych akcji. Ogałacają z każdego materialnego dobra stojącą na uboczu wille. Robią to podczas nieobecności mieszkańców, którzy kończą swoje urlopowanie szybciej niż zakładali. Jaki jest wynik spotkania? Rodzina kończy swój żywot na siedzeniach własnego kombi. Kierowca nie zdążył nawet zaciągnąć ręcznego, gdy dosięgnęła go pierwsza kula. Za nią poleciały następne, robiąc z szyb, karoserii, pasażerów jedną krwawą masę. Przyznacie zatem, że familia do najspokojniejszych nie należy. Po skończonej akcji, oni również ruszają w drogę.
No i dochodzi do spotkania. Wilka z wściekłym psem, mordercy z mordercą. Reżyser postawił widza w specyficznym położeniu. Owszem łowcy stają się zwierzyną, jednak to wciąż uzbrojeni, pozbawieni skrupułów bandyci. Do końca filmu nie wiemy jak skończy się zaserwowana przez Kitamurę rzeźnia. I na czele, on, nasz wilk, zbroczony krwią. Każde spotkanie z nim kończy się walką i dzikim wrzaskiem ofiary. O jego przeszłości wiemy niewiele, a każdy uchylony rąbek tajemnicy przynosi kolejne pytania. Luke Evans jest idealny do tej roli i dzisiaj nie widzę nikogo innego, kto mógłby zmierzyć się z tym scenariuszem. Banda, z którą przyszło mu się zmierzyć? Każdy groźny, każdy z osobna nieprzewidywalny, z postacią Flynna pretendującym do najbliższego charakterem naszemu „kierowcy”. Wszystko utrzymane w ponurej stylistyce. Leśna chatka, przydrożny motel, szopa. Budynki skąpane w świetle samochodowych reflektorów, neonów, żarówek bez kloszy. Twórca zdjęć, Daniel Pearl, wie jak stworzyć mroczny klimat przy pomocy kamery. Swoją przygodę z kinem rozpoczął w 1974 roku, przy pracy nad Teksańską masakrą piłą mechaniczną, Toba Hoppera. Od tamtej pory był twórcą zdjęć do ponad 60-ciu filmów, głównie horrorów. Dobrze mieć takiego rzemieślnika w ekipie. Muzyka, jak na slasher przystało (wciąż zaznaczam, że nietypowy), potęguje klimat „zaszczucia” i zaciskającej się pętli. No i finał. Tak dziwny, lecz nie dlatego, że dochodzi w nim do zderzenia, którego spodziewamy się mniej więcej od połowy seansu. Dziwny dlatego, że nie wiemy komu kibicować. Na pewno nie jest nam wszystko jedno. Ciężko tu jednak mówić o przechylającej się szali sympatii, bo takowej trudno doświadczyć do kogokolwiek. Sceny zbrodni są czasem groteskowe, jednak idealnie pokazują stan umysłu głównego bohatera. Są takie jak on. Dziwne, makabryczne, drastyczne. Tak jak cały film. Przeraża i fascynuje. Ciekawi i odpycha. Daje rozrywkę i świeżą krew, której coraz częściej brakuje w kinematografii. Ryûhei Kitamura to nowy dla mnie reżyser. Sądząc po ocenach na najpopularniejszych portalach, jest jednocześnie reżyserem mocno niedocenionym. Może się wydawać, że jego No One Lives nosi na sobie znamiona slashera opartego na standardach typowych dla kina klasy B. Być może, dla mnie bomba.
Polecam.