Gary Oldman, aktor kompletny, który w ciągu swojej filmowej drogi zagrał już każdy możliwy charakter, w każdym możliwym gatunku filmowym. Owszem zdarzyło mu się występować w gniotach. To nie ważne. Ma na koncie kilka tytułów dzięki którym wyrobił sobie opinię wielkiego talentu w fabryce snów. A jego „Evveeeryonee!” w Leonie Zawodowcu do dzisiaj przyprawia o ciarki na plecach. Każdy zna go jako aktora, nie każdy jako reżysera. Ma na koncie jeden wyreżyserowany przez siebie film, i to jaki film. Nil by Mouth, czyli Nic Doustnie, z jednym z moich ulubionych „Angoli” w roli głównej. Ray Winstone, Londyńczyk, który przygodę z kinem i telewizją rozpoczął w latach 70-tych, to dla mnie pamiętny Will Szkarłatny z serialu Robin Hood.
Robin Hood był w porządku, jednak to tylko grzeczny, strzelający z łuku, romantyczny młodzieniec. To właśnie Winstone ze swoim szalonym spojrzeniem, dodał pazur całej produkcji. Ray Winstone w Nic Doustnie to znowu niebezpieczny typ spod ciemnej gwiazdy (w takich rolach wypada według mnie najlepiej). Recydywista, narkoman, złodziej. Kolejność dowolna. Ze spuchniętą od wódki twarzą, ze źrenicami wielkimi jak bilon o dużym nominale. Strasznie niebezpieczny człowiek. Tykająca bomba. Wystarczy impuls, żeby wybuchł, co się niejednokrotnie w filmie zdarza. Nie jest on jednak jedynym bohaterem tego dramatu.
Centralną postacią opowieści jest Billy. Wychudzony, z rozbieganym spojrzeniem, doświadczony narkoman. Widz nie ma wątpliwości, że przyczyny naturalne nie będą miały nic wspólnego z jego zgonem. Albo źle uwarzy kolejną działkę, albo wprowadzi w żyłę trefny towar. Może też dorwać go jakiś wierzyciel i zasztyletować za dziesięć zaległych funtów. Billy kombinuje, kradnie, zaciąga kolejne pożyczki, w końcu okrada samego Ray’a (w tej roli Ray Winstone), a to już niedobrze. W gorącej wodzie kąpany szwagier potrafi wyegzekwować należności… z nadpłatą. Postrach osiedla. Ciągle bezrobotny, parający się podejrzanymi fuchami. Jest też jego żona Valerie, czyli siostra Billego. Praktycznie wrak kobiety. Poturbowana przez życie i kochanego małżonka.
Film Oldmana, który jest kolejnym obrazem syfu w brudnym Londynie, nie ma konkretnej fabuły. Dlaczego więc warto zwrócić na niego uwagę? Bo jest niezwykle sugestywną, naturalistyczną podróżą trzymającą twarz widza w rynsztoku. Z tego pułapu obserwujemy głównego bohatera, Billego, i jego uzależnienie od heroiny. Widzimy jego matkę, która cierpi z powodu tego nałogu, ale ciągle go opłaca.
„Twój nałóg kosztuje mnie 60 funtów dziennie!”
Jeżeli lubicie co jakiś czas pławić się w brudno-szarych obrazach, ten będzie idealny. Jednak to nie tylko syf ma przyciągać do seansu. Oldmanowi udało się wyciągnąć z aktorów maksimum umiejętności. Wypadają tak naturalnie, że miejscami przerażająco. Billy, który podgrzewa łychę z herą na tylnym siedzeniu w samochodzie matki wygląda, jakby do ćpania przygotowywał się na długo przed rozpoczęciem cyklu zdjęciowego. Wpatrzona w niego matka, gdy ten zatapia igłę w przedramieniu, naprawdę ściska za krtań widza. Co może zrobić matka w takiej sytuacji? Nie widać tutaj ratunku dla nikogo. Wszyscy wydają się żyć na krawędzi. Miejscami ma się wrażenie, że reżyser postawił na spontaniczność i całkowicie nie planowane dialogi. Oczywiście to zamierzony efekt. Widz po prostu siedzi obok, w ciemnej, dusznej knajpie i słucha niekończących się wiązanek gdzie „fuck”, jest po prostu przecinkiem.
Wiele tu scen, po których co wrażliwsi mogą chcieć przerwać seans. Oldman nie szczędzi nam przykrych doznań. Pijackie burdy, strzykawki, krew, wymioty. Wszystko w ciemnym, ponurym oświetleniu. Operator Ron Fortunato spisał się na medal. Rok wcześniej zalał nas feerią barw w filmie Basquiat, tu zaś posypał wszystko popiołem i brudem z kratek ściekowych. I wszystko widzimy z bliska, żadnych dalekich planów. Twarze, grymasy, wściekłość i strach. Nic nie umknie naszej uwadze. Tak sfotografowany obraz jest wyzwaniem dla aktorów.
Nie chcemy być częścią tej historii, nie chcemy spotkać Ray’a. Za to z rosnącą ciekawością czekamy na dalsze losy Billego. Wiele tu scen, gdzie aktorzy, jak już wspomniałem, wznoszą się na wyżyny talentu. Winstone bryluje przez cały film. Kathy Burke, grająca jego żonę, pokazała strzępy człowieka bez nadziei na poprawę swojego losu. Niczym worek treningowy snuje się po domu nadstawiając policzek pod kolejne ciosy. Charlie Creed-Miles grający Billego – Londyńczyk, z którym David Cameron z pewnością nie chciałby kojarzyć swojej ojczyzny. To żul, menel, który jak ojciec i dziadek wyląduje w końcu w więzieniu. Całe jego życie składa się z próby wykombinowania kasy na kolejny strzał. Czapki z głów dla trzeciego planu. Wytatuowany Steve Sweeney, który „gra” Denisa Hoppera z Czasu Apokalipsy, na pewno został nagrodzony brawami na planie filmowym. Ta scena jest powalająca… i ten jego głos. Oldman dokonał ciekawego wyboru w kwestii muzyki. W tle słyszymy gęste dźwięki r’n’b, przeplatane bluesowo – jazzowymi kawałkami, które potęgują i tak już ciężką atmosferę. Nad wszystkim niczym ciemne chmury, które nigdy nie przepuszczą słońca, królują narkotyki. Heroina, amfetamina, bo tych najwięcej, tylko odliczają czas do zamknięcia kolejnego ludzkiego rozdziału. O ile sama heroina w nakręconym rok wcześniej Trainspotting została przedstawiona ze szczyptą humoru przez grających w filmie aktorów, tutaj nie mamy złudzeń. Heroina jest jak jadąca pod prąd ciężarówka, w końcu napotka przeszkodę. Film polecam z ostrzeżeniem. To specyficzny tytuł, ściągający nas z fotela na podłogę. Tytuł, po którym wypada sięgnąć po prozac. Nie ma tu za grosz uśmiechu, nadziei, słonecznego poranka. Noc w pokoju, „brown” na dzień dobry. Wieczorem w zaułku feta do nosa, deszcz na ulicy w Anglii stolicy. Nic doustnie.
Czas trwania: 128 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Gary Oldman
Scenariusz: Gary Oldman
Obsada: Ray Winstone, Kathy Burke, Charlie Creed-Miles
Zdjęcia: Ron Fortunato
Muzyka: Eric Clapton