Gra Endera w reżyserii Gavina Hooda to wielki sukces. Jednak nie filmu, bo już na wstępie napiszę, że był średni. Film okazał się sukcesem dla Orsona Scott Carda. Czyż nie jest to wielkie szczęście dla pisarza, gdy po 28 latach drukarnie wypuszczają powieść do druku raz jeszcze? A rzesze czytelników wykupują tytuł, by przekonać się jak bardzo film różni się od książki? Pisarz, który w 1986 roku odebrał nagrodę Hugo za Grę Endera miał wielką wizję. Stworzył przejmujący obraz odległej przyszłości, gdzie żołnierzami są dzieci decydujące o istnieniach tysięcy biorących udział w walce. Prowadząc swoistą „grę” w wirtualnej przestrzeni są zdolni jednym ruchem ręki poprowadzić statek z załogą na śmierć lub uratować z opresji. Dlaczego dzieci? Bo mają zdecydowanie lepszy refleks niż dorośli, mają „jeszcze” czyste i wciąż „plastyczne” umysły.
Powieść czytałem 20 lat temu, czyli na tyle dawno, że oprócz głównego rysu fabuły, paru wydarzeń i finału pamiętałem mało. Pamiętałem za to doskonale, że była na tyle świetna, że pochłonąłem ją „na raz”. Filmowa ekranizacja nie zaprzątała jednak mojej uwagi na tyle, by jak niektórzy fani s-f czytać doniesienia z planu, łapać się za głowę po wyborze odtwórców głównych ról, czy generalnie krytykować przed obejrzeniem. Żeby produkcja mogła się nazywać ekranizacją, musi być zachowana główna oś fabuły. I tak jest. Ludzkość, przed którą stoi widmo zagłady ze strony obcych szkoli nowy typ żołnierza. Dziecko, dowódza, maszyna do zabijania, który swoimi decyzjami uchroni nasz gatunek. W tym przypadku, Ender. Wybitnie uzdolniony i szkolony w jednym celu – by być przygotowanym do ostatecznej bitwy z drapieżcą. Obserwowany jest już na wczesnym poziomie edukacji – w szkole kadetów. Pod czujnym okiem pułkownika Hyrum Graffa i major Gwen Anderson, Ender przechodzi w ekspresowym tempie kolejne próby. W końcu dostaje się do elity i przystępuje do ostatecznego treningu. Wiedziałem od początku, że powieść nie będzie najłatwiejsza do przełożenia na język filmowy. To co decydowało o niebywałej sile książki, w kinie ten aspekt okazuje się najsłabszym ogniwem. Psychika i wybory moralne. Jasne, że na kartach wielostronicowego dzieła łatwiej opisać to co drzemie w osobie małego chłopca, który stoi przed decyzją o anihilacji całego gatunku. Łatwiej też w słowie pisanym zobrazować kształtującą się psychikę i kręgosłup moralny dojrzewającego dziecka. Orson Scott Card pokazywał nie tylko Endera, ale też jego rodzeństwo, które miało ogromy wpływ na bohatera książki. Brat, ten zły, aspołeczny, psychopatyczny i siostra, ta która potrafiła rozwiać wątpliwości i uspokoić Endera. W tej kwestii Gavin Hood poległ zupełnie. Wszystko było pokazane zdawkowo, wręcz napoczęte. Tak jakbyśmy jako widz dostali do zjedzenia soczyste jabłko, po czym po pierwszym kęsie byłoby nam wyrwane. Przecież jest więcej! Dajcie mi jeszcze!
Tak jest w zasadzie z całym filmem. Jabłko, owszem smakuje, jest śliczne, słodkie. Ale dlaczego nie możemy zjeść całego? Odpowiedź jest szalenie prosta. To film, kino, rozrywka. To kwestia wyborów, ograniczeń budżetowych i chęć zysku. To przede wszystkim ponad 300 stron powieści, których nijak nie da się zamknąć w dwóch godzinach filmu. Ten problem występuje ZAWSZE przy ekranizacjach i zawsze jest kwestią sporną pomiędzy fanami a reżyserem. Reżyserowi udało się przemycić do filmu absolutne minimum z książki. Chwała mu chociaż i za to. Najmocniejszą stroną filmowego Endera jest sam Ender. Tak jak go zapamiętałem z powieści. Cichy, spokojny, z niepokojem wypisanym na twarzy. Asa Butterfield debiut ma już dawno za sobą. Tą rolą tylko udowadnia, że wybór filmowej ścieżki kariery był doskonałym pomysłem. Zresztą u boku Harrisona Forda, jednego z filarów amerykańskiej kinematografii, mógł czuć się spokojnie. Ford jak zwykle wypada świetnie. Podejrzewam, że cała dziecięca ekipa (bardzo dobrze przeprowadzony casting), czuła jego pewność i doświadczenie.
Pierwszą rzeczą, którą kojarzymy ze sci-fi, jako gatunkiem filmowym, są efekty specjalne. To kolejna trudna sprawa przy próbie przełożeniu tej powieści na ekran. Obok wizji powieściopisarza, jest wizja reżysera. To dwie zupełnie odmienne kwestie. Powieść jest napędzana wyobraźnią czytelnika i to my w naszej głowie, każdy z osobna widzi kosmiczne bitwy po swojemu. Tak samo jak reżyser. Jego przekład batalii na krańcach wszechświata ogląda się miło i przyjemnie, ale bez nerwów. Ot, kolejny poprawny pokaz cgi. Treningi młodych adeptów są również poprawnie nakręcone. Chociaż czasami miałem wrażenie, że aktorzy wyglądają jakby byli ulepieni z modeliny. Rzucił mi się natomiast zastosowany z przesadą efekt „blur” w paru ujęciach na zewnątrz, przy architekturze budynków i okolic. Całość oceniam średnio, jednocześnie usprawiedliwiając reżysera i to, że nie dał ciała na całej linii. Polecam jako rozrywkę na raz, odsyłając koniecznie do zapoznania się z powieścią.
(a na recenzję książki zapraszam tutaj)
Czas trwania: 114 min
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Reżyseria: Gavin Hood
Scenariusz: Gavin Hood
Obsada: Asa Butterfield, Harrison Ford, Ben Kingsley
Zdjęcia: Donald McAlpine
Muzyka: Steve Jablonsky