Dla Johna Landisa przełom lat 80-tych to tak zwany „golden age”. Był uwielbiany w Hollywood. Jego Animal House z 1978 roku pokochali wszyscy. Film, który stworzył gatunek komedii imprezowych. Seria American Pie może czyścić buty komedii sprzed 35 lat. Landis nie musiał schodzić z piedestału. Lepiej! Mógł spokojnie rozsiąść się na swoim tronie po premierze The Blues Brothers. To był, przepraszam, to jest film kultowy. Wciąż się go ogląda i będzie oglądało. Jest jak muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów. Czarne garnitury i ścieżka dźwiękowa przeszyły do klasyki. W momencie, gdy wiadomo było, że Blues Brothers jest wielkim sukcesem, Landis zabrał się za kolejny projekt. Ponieważ pozycję miał już pewną, mógł nakręcić wszystko i zdobyć każde pieniądze. „Czego potrzebujesz? Ile chcesz? Po prostu kręć chłopcze kolejne filmy”. Miny trochę zrzedły hollywoodzkim bossom, gdy okazało się, że następny obraz będzie traktował o wilkołaku. Na domiar złego miał być to horror z elementami komediowymi. Chociaż wilkołaka opieczętowano jako horror, to komedii tu wiele. Nie takiej rzucanej prosto w twarz. Komedii, która czai się za rogiem, komedii dla wytrawnego widza.
Landis to wizjoner i chociaż przez ostatnie 10 lat trochę się pogubił ze swoją pracą i zapomniał jak dobrym jest reżyserem, to fach w ręku ma. Jako 31 latek nie bał się zabrać za ten diabelnie trudny gatunek. A wyszło mu to piekielnie dobrze. Parę słów o trudności tworzenia komediowych horrorów. Co może pójść nie tak? Oj, wiele rzeczy. Przede wszystkim można przedobrzyć. Za dużo horroru w komedii i na odwrót. Trzeba cały czas uważać, żeby nie przechylić szali z ciężarem w jednym kierunku. Żeby nie wyszła głupkowata pseudo komedia, gdzie strach jest tylko dodatkiem. To się zdarza twórcom najczęściej. Przeważnie wychodzą tytuły, gdzie horroru jest tyle co kot napłakał.W Amerykańskim Wilkołaku wszystko wyszło idealnie. Jest przede wszystkim horror jak marzenie, a wszystko okraszone świetnym angielskim humorem.
Film opowiada historię dwóch amerykańskich studentów na wakacjach. Wakacje do egzotycznych nie należą. Nasza dwójka, czyli David i Jack, postanawiają je spędzić poznając uroki wiejskich obszarów Anglii. Tuż przed zmrokiem zostają dowiezieni do punktu, z którego muszą już iść dalej pieszo. W kolorowych kurtkach, na tle zgniło-zielonych krajobrazów przemierzają trakty ubite przez rycerzy króla Artura. Dochodzą do małej wioski, jako żywo wyjętej z kart powieści J.K. Rowling. Są strzechy, jest szyld nad karczmą, są mury z wielkich głazów. Ów karczma zwie się „Pod zarżniętym jagnięciem”, a klientelę ma zacną. Tak jakby wszyscy przeszli z planu filmowego z pubu z Nędznych Psów z 1971 roku.. Same podejrzane facjaty, i wszyscy oczywiście się znają. Nasi bohaterowie wyglądają tam jak dwie papugi lądujące na rynku pełnym szarych gołębi. Oczywiście dwóch jankeskich turystów musiało zapytać o ten wyrysowany pentagram na ścianie. Nie mogli po prostu spokojnie wypić gorzkiego Guinessa? Nie mogli. Stali bywalcy zarżniętego jagnięcia nie byli kontent. Dali po sobie od razu poznać czym kończą się zapytania o miejscowe tajemnice.
No i się zaczyna. Z plecakami, w pośpiechu opuszczają wioskę. Jest Anglia, jest deszcz. Mieli iść drogą, mieli się trzymać z dala od mokradeł. Wszystko zrobili nie tak, jak radzili dobrzy ludzie. W mroku, w nocy, przy oczywistej pełni, zaatakował. Krwiożercza bestia nie dała szans Jackowi, Davida zaś tylko raniąc. To wystarczyło. Ten tracąc przytomność, odzyskał ją już w Londynie. Jak się można domyślić z tytułu, w stolicy nie był już zwykłym studentem.
Genialny film, tak fantastycznie balansujący pomiędzy dwoma gatunkami. Wilka na mokradłach naprawdę czujemy, krew i rany szarpane wyglądają bardzo sugestywnie. Zaś z drugiej strony ciężko jest utrzymać powagę widząc w akcji dwóch londyńskich policjantów. Sierżant i jego podwładny, który nic sobie nie robi z ciągłych reprymend wyższego stopniem, i ciągle brnie swoim tokiem rozumowania. Takich przykładów jest więcej. Humor jest jednak tak delikatny, że niektóre komiczne sceny, są niczym mrugnięcie okiem w kierunku widza. Tak jakby John Landis chciał zadowolić garstkę „kumatych”.
Obok wartkiej akcji, charakterystycznych bohaterów i świetnej historii mamy statuetkę Oscara za charakteryzację. Bo proszę mi uwierzyć że reżyser przyłożył wagę do tej strony filmu. Efekty specjalne i właśnie charakteryzacja, to osobny rozdział tej produkcji. To co udało się pokazać w 1981 roku jest majstersztykiem, a scenę przemiany Davida w wilkołaka, można oglądać i oglądać. Jeżeli przy pracy nad efektami do tego filmu, brali udział jacyś praktykanci to z pewnością dziękowali Landisowi za każdą możliwą godzinę. Rick Baker który długimi godzinami siedział w charakteryzatorni z Griffinem Dunnem, odebrał za swoją pracę jak najbardziej zasłużoną nagrodę. Do 2010 roku zgarnął Oscary za sześć kolejnych filmów, a nominowany był za pięć innych. Prawdziwy król przemiany. Powinien przygotowywać Ryszarda Ochuckiego do wylotu z kraju.
Mamy więc wielkiego wilka, mamy amerykańskiego studenta, piękną pielęgniarkę. Jest akcja na Piccadilly Circus i w końcu finał, tak inny od Hollywoodzkiego szablonu. Wysyp Żywych Trupów, Nieustraszeni Pogromcy Wampirów, Krwiożercza Roślina, to komedie z horrorem w tle. Amerykański Wilkołak w Londynie to horror z komedią za zasłoną. Polecam.
Czas trwania: 97 min
Gatunek: Horror
Reżyseria: John Landis
Scenariusz: John Landis
Obsada: David Naughton, Griffin Dunne
Zdjęcia: Robert Paynter
Muzyka: Elmer Bernstein