Gdyby nie parada aktorów w osobach Christian Bale, Bradley Cooper, Jeremy Renner, Amy Adams, Jennifer Lawrence… Gdyby nie sprawny reżyser, twórca bardzo dobrego Poradnika pozytywnego myślenia… Gdyby nie świetne kostiumy i scenografie… W końcu gdyby nie giganci muzyki, którzy wpadają w ucho, jak rozgrzany nóż w masło, to film byłby średni. A tak? Mamy naprawdę dobry kryminał o kłamcach, mistrzach obłudy i wygórowanych ambicjach. Fakt, mamy tu do czynienia z kolosem na glinianych nogach, ale za to jakich pięknych nogach :).
Historia oparta jest na faktach. Oszust finansowy, właściciel pralni, handlarz fałszywymi dziełami sztuki radzi sobie doskonale przy swoich szemranych interesach. Irving Rosenfeld nie jest typem amanta. Włosy musi przerzucać z lewej na prawą stronę, albo odwrotnie, w zależności od pory dnia. Do tego spora nadwaga, która uniemożliwia mu karierę lekkoatletyczną. Grający go Christian Bale sporo poświęcił dla roli. Z dumą prezentuje dodatkowe kilogramy przy basenie. W otwierającej scenie w pokoju hotelowym z rozwianą czupryną wygląda co najmniej komicznie. Aktor pełną gębą. Jako Irving, wydaje się, że doskonale radzi sobie z kontrolowaniem swoich interesów. Ma żonę, ma syna. Żona jednak ma wolną rękę, nawet dostała pozwolenie na znalezienie sobie kogoś. Nasz kanciarz zapewne jeszcze długo kręciłby swoje lewe interesy, leniwie doczekałby 120 kilogramów z drinkiem w ręku, w końcu umarłby na zawał. Dopiero gdy obok pieniędzy pojawia się uczucie, historia nabiera tempa. Ogień rozpala leniwe ciało głównego bohatera. Życie dostaje kolorów. Znowu jest paliwo. Pojawia się ona, Sydney. Tożsamość i akcent zmienia jak rękawiczki. Sama już zagubiła się w tym, kim jest naprawdę. W tym przypadku można tylko potwierdzić, że swój do swego ciągnie. Machina naciągająca klientelę obsługiwana przez parę patologicznych kłamców nabiera nowej jakości. Pieniędzy jest coraz więcej, nowe biura, samochody, futra.
To musiało się tak skończyć. Federalne Biuro Śledcze w Ameryce ma spore doświadczenie w wyłapywaniu takich cwaniaków. Agent FBI Richie DiMaso, czyli grający go Bradley Cooper, w mig rozgryza nasz duet. To są jednak płotki i DiMaso doskonale o tym wie. Werbuje ich do swojego planu dotarcia do grubych ryb. Urzędników, burmistrza, ba! nawet kongresmenów. Na tym opiera się cały scenariusz. Agent Richie (który nota bene cały czas kojarzył mi się z agentem z naszego rodzimego podwórka) wykorzystuje, obiecuje, prowokuje i podpuszcza. Irving i Sydney muszą mu pomagać, gdyż cały czas wisi nad nimi widmo odsiadki. Nie byliby oczywiście sobą gdyby nie knuli planu…
Tak jak napisałem w pierwszym akapicie, dzięki wielu składowym filmu obraz odbiera się dużo lepiej niż w rzeczywistości na to zasługuję. Troszkę irytuje sytuacja, gdy każdy występujący aktor próbuję ukraść film dla siebie. Jestem tradycjonalistą pod tym względem. Powinien być pierwszy plan, drugi plan itd. Tutaj odniosłem wrażenie, że niektóre sceny służą tylko po to, by każdy mógł się popisać swoim talentem. Talentem ogromnym oczywiście, co nie zmienia faktu, że co za dużo, to nie zdrowo :). Christian Bale w roli oszusta kanciarza, który naciąga innych, zagrał świetnie. Jego postać mocno mnie ubawiła, gdy pod płaszczykiem kłamczuszka jawi się jednak obraz osoby nieco strachliwej z mimo wszystko jakimiś tam podstawami dobrego smaku i uczciwości (nie chciał w gruncie rzeczy wrobić burmistrza. Ok, poznał go, zaprzyjaźnił się, było mu z tym ciężko. Czyli do końca nie był takim łajdakiem. Swoich nie chciał kantować). No, i te jego grymasy przy stole z mafiozami (genialny De Niro jako podstarzały chłopak z ferajny): „może poczekajmy”, „może to nie jest najlepszy pomysł”, świetne sceny. Amy Adams została kompletnie przyćmiona przez Jennifer Lawrence. Ta zaś była całkowicie świadoma swoich umiejętności i kompletnie wyluzowana. Scena z „Live and let die” to świetny pokaz jej spontanicznego performance (bo nie wierzę, że ćwiczyła to przed lustrem). Bardzo mi się podobał Jeremy Renner. Jego naiwność była taka… urocza. A może nie był naiwny? Może był kolejnym oszustem? Ja mu uwierzyłem. Bradley Cooper, agent Richie to typowy przykład karierowicza. Chciał więcej, więcej. Chciał wspiąć się po drabinie bez wchodzenia po kolejnych szczeblach. Wygórowane ambicje, prowokacje za wszelką cenę, dochodzenie po trupach do celu. Skąd my to znamy? Wielkim wygranym American Hustle jest… Louis C.K. To drugi po Blue Jasmine oscarowy film, w którym występuje! Tutaj zagrał uczciwego, może trochę ślamazarnego urzędasa, któremu obce były przekręty. Być może przez to wypada szaro na tle całej menażerii, jednak to swój typ. Scenarzysta powinien dać mu po napisach czas na dokończenie historyjki z dzieciństwa (a może jakiś dodatek na DVD?).
Może będzie to odosobniona opinia, ale reżyser swoim sposobem prowadzenia opowieści, montażem, ujęciami przypominał mi sposób kręcenia Chłopców z Ferajny (scena najazdu kamery na twarz Irvinga z muzyką tle, to prawie jak scena zbliżenia na Liottę w jego ostatnim dniu na wolności). To nie jest oczywiście zarzut. Trzeba szukać wśród sprawdzonych wzorców. Może się mylę, ale Russel przez swój storytelling chciał być trochę jak Scorsese.
O reszcie składowych nie ma co dyskutować. Muzyka z obrazem łączą się doskonale, jak pieczona baranina i dojrzały Médoc. Chociaż… operator Linus Sandgren wyszedł w paru miejscach przed szereg (i dobrze!) i zastosował parę ciekawych zabiegów (jak mocne refleksy z latarni przy rozmowie Cooper’a i Adams w nocy na ulicy). Reżyser zapakował wszystko w ładny ozdobny papier i wystawił na sprzedaż. A ta była co najmniej zadowalająca. Film zwrócił się z nawiązką, a David O. Russel udowodnił tylko, że radzi sobie doskonale z dużymi produkcjami. I chociaż stworzył tak, jak wspomniałem, kolosa na glinianych nogach, kolos ów lśni i świetnie się go ogląda.
Czas trwania: 138 min
Gatunek: Dramat, Kryminał
Reżyseria: David O. Russell
Scenariusz: Eric Singer, David O. Russell
Obsada: Christian Bale, Bradley Cooper, Amy Adams, Jeremy Renner, Jennifer Lawrence, Louis C.K., Michael Peña, Robert De Niro
Zdjęcia: Linus Sandgren
Muzyka: Danny Elfman