Western. Kowboje, rewolwery, konie, dużo koni. Lubię ten gatunek, nie jestem jednak aż takim znawcą, by rzucać najlepszymi tytułami, reżyserami, itd. Nie zrobiłbym tego fanom dzikiego zachodu, których z pewnością krąży wielu po blogosferze. Nie dość, że westernów oglądam mało, to jeszcze rzuciłem się na jeden z trudniejszych obrazów. Meek’s Cutoff, czyli western dla wymagającego widza. Akcja filmu rozgrywa się w 1845 roku, czyli w czasach gdy miliony osadników przemierzało wielką Amerykę w poszukiwaniu swojego miejsca. Miejsca by żyć. Historia w tym filmie skupie się właśnie na osadnikach. Dokładnie na trzech rodzinach, które w swoich krytych wozach postanowiły znaleźć swój kawałek ziemi. Wynajmują profesjonalistę, tytułowego Stephena Meek’a. Nie wiemy czy ktoś im go polecił, nie znamy jego przeszłości. Meek na pewno jest twardzielem, człowiekiem gór, i trochę bajkopisarzem. Ma za zadanie przeprowadzić rodziny, przez Góry Kaskadowe.
Już na początku filmu widz jest rzucony w akcję w momencie, gdy zaufanie do trapera jest nadwyrężone. Przyszli osadnicy krążą po Wielkiej Kotlinie, brakuje im wody, morale spadają. Meek natomiast brnie dalej, pewnym głosem oznajmia, że jeszcze dzień, dwa i dojdą do wody. Że jeszcze jedno wzgórze i dojdą do celu. Więc idą, a ponieważ żaden z mężczyzn nie ma na tyle charyzmy, asertywności i czegokolwiek, co mieć powinien mężczyzna, idą za nim. Oczywiście, że knują, że już czas zawrócić, że nie można już Meek’owi ufać. Nic więcej z knucia nie wynika. Wszystko z boku obserwują kobiety. Na początku tylko obserwują. Przecież są żonami, matkami, kucharkami. Mogą tylko komentować. Boją się. O życie, o dobytek. Przewodnik sprytnie podnosi emocje, serwując raz po raz opowieści o strasznych indianach. Że brutalni, że to ich tereny, że zabijają przede wszystkim kobiety. Widz razem z leniwą kamerą podgląda dramat trzech rodzin i pewnego siebie antybohatera. Owszem, dzieje się tyle co nic. Jednak obraz wciąga. Czekamy kiedy w kimś coś pęknie. Kiedy przeleje się miarka. Już i tak niespokojną sytuację potęguje indianin schwytany przez Meek’a. Od tej pory towarzyszy naszym bohaterom. Meek chce od razu go zgładzić (przecież to indianin, nic nie warty morderca, gwałciciel, złoczyńca). Sprzeciwia się temu Emily, grana przez świetną Michelle Williams. W tym momencie widz już wie kto wyrasta powoli na nowego przywódce. Czy Emily okaże się dostatecznie silna? Czy ochroni nowego towarzysza podróży? Jak skończy się los rodzin? To fakt, że chęć poznania odpowiedzi na te pytania trzyma nas przy ekranie. Pani reżyser, Kelly Reichardt sprytnie potęguje emocje. Nic nie wyjaśnia, nic nie sugeruje. Umieszcza nas z boku. Na wzgórzu, przy ognisku, na drzewie. Mamy podsłuchiwać, podpatrywać, wyciągać wnioski. Samodzielnie.
Do występu w tym niskobudżetowym filmie, i na pewno niezależnym (wyświetlanym w dwóch salach kinowych na premierze w Stanach), udało się zaprosić ciekawe nazwiska. Oprócz wspomnianej Williams, zobaczymy tutaj Bruce’a Greenwooda (świetna charakteryzacja), Paula Dano (oj rośnie, rośnie jego wartość), i Willa Pattona. Całość sfotografował Christopher Blauvelt, doświadczony w branży operator. Czy polecam? Jak najbardziej. Czy dla każdego? Na pewno nie. Trochę przynudza, ale intryguje.
Czas trwania: 104 min
Gatunek: Western
Reżyseria: Kelly Reichardt
Scenariusz: Jonathan Raymond
Obsada: Bruce Greenwood, Michelle Williams, Will Patton, Paul Dano
Zdjęcia: Christopher Blauvelt
Muzyka: Jeff Grace