The Quiet Earth to z pewnością jeden z bardziej niedocenionych filmów science fiction lat 80-tych. To wielka opowieść o człowieku, jego samotności i tęsknocie. Geoff Murphy, nowozelandzki reżyser, za milion dolarów stworzył post-apokaliptyczny spektakl trzech aktorów. W dobie, gdy nie było CGI, ten specyficzny podgatunek s-f, zmuszał najczęściej ekipy filmowe do wyjazdów na pustynię. Mad Max, Krew Bohaterów, Cherry Model 2000, wszędzie piach i pustkowia. Jednakże w zekranizowanej powieści Craiga Harrisona rzecz dzieje się w zurbanizowanym środowisku. Do niedawna zaludnionym. Geoff Murphy nie zapisał się znacząco jako reżyser. Większość kojarzy go z drugiej części Młodych Strzelb, Freejack’a, Fortecy 2, Liberatora 2. O ile Freejack był ciekawostką z doborową obsadą, reszta to zapchajdziury produkowane z nadwyżek jakie posiadały studia filmowe. Szkoda, że reżyser nie kontynuował tworzenia tak ambitnego kina, jakim niewątpliwie był The Quiet Earth. Już otwierająca scena, gdzie słońce złowieszczo wstaje, zapowiadając coś groźnego daje do myślenia. Rozpoczyna się kolejny dzień na Ziemi. Główny bohater, naukowiec, Zac Hobson, budzi się samotnie w motelu. Budzi się nago, tak jak go Bóg stworzył. Co ważne, warto zaobserwować, że nie do końca wierzy w to, że nastał kolejny dzień. W roli naukowca nie rozpoznacie, drodzy czytelnicy, żadnego będącego wtedy na topie aktora. Zamierzam mu jednak poświęcić cały kolejny akapit. Bruno Lawrence, to nie żyjący już nowozelandzki aktor. Zmagał się i przegrał walkę z nowotworem w 1995 roku. Wybitnie uzdolniony. Od najmłodszych lat związany z muzyka, teatrem i sztuką. W wieku 15 lat założył zespół rockowy. Grał na perkusji. Później poszedł w kierunku jazzu (fantastyczna scena w filmie, będąca ukłonem w stronę jego fascynacji muzycznych, gdy samotnie w deszczu idzie przez miasto grając własnie na saksofonie). Później założył zespół teatralno – muzyczny. Zaczął występować jako aktor telewizyjny. W latach 80-85 był już bardzo rozpoznawalnym i lubianym aktorem w swoim kraju. Zaczął grać w filmach kinowych. Przełomem była rola u Rogera Donaldsona w Smash Palace w 1982 roku. Później UTU w 1984 roku, który został filmem kultowym w Nowej Zelandii. W końcu rola w The Quiet Earth w roku 1985.
Jego Zac to na początku spokojny, próbujący odnaleźć się na opustoszałym globie człowiek. Na początku zachowujący się racjonalnie, jak przystało na umysł ścisły. Na głównych ulicach maluje na ogromnych billboardach numer kontaktowy do miejsca, gdzie będzie nocował. Robi zapasy, i czeka. Czeka jednak już zbyt długo. Bo owszem, po pierwszych racjonalnych działaniach przychodzą te mniej. Co tam, przecież i tak nikogo nie ma na świecie, kto mi zabroni prowadzić prawdziwy pociąg? Kto zabroni mi mieszkać w pięciogwiazdkowym hotelu? Kto mi przeszkodzi prowadzić wielkiego trucka środkiem miasta, rozjeżdżając wszystko, włącznie ze stacją paliw po drodze. NIKT, bo nie ma nikogo. Być może dlatego, że główny bohater to naukowiec. Być może czas samotności jest już za długi. W każdym bądź razie do drzwi umysłu zaczyna dobijać się szaleństwo. Tutaj aktor może dać upust swoim umiejętnościom. Biegający przez miasto w damskiej bieliźnie ze strzelbą. Zażywający nago z dziecięcą radością kąpieli w oceanie. Czy w końcu w genialnej scenie, gdy rozstawia sobie manekiny przed willą i przemawia do nich. W końcu, gdy demony zbyt głośno się dobijają, główny bohater postanawia je przegonić raz na zawsze.
Z lufą w ustach, ze łzami w oczach, bez odpowiedzi na pytanie czy ktoś oprócz mnie stąpa na tym padole, chce nacisnąć spust. Gdy tego nie robi, widzimy kolejną przemianę. Sięgnął dna, odbił się i zaczyna działać. To właśnie w czasie, gdy jest już całkowicie w formie, w nowej koszuli, ogolony, spotyka ją, kobietę. Scena, gdy dwoje ludzi odnajduje się, wcześniej będąc przeświadczonymi o tym, że umrą w samotności, należy do moich ulubionych. Ich wspólna miłość lub coś, co główny bohater tak to sobie interpretuje, zostaje przerwana przez pojawienie się trzeciego bohatera. Samiec Alfa, którego widz poznaje jako ostatniego staje się prawdziwym lontem zapalnym dla późniejszych wydarzeń. Od strony realizacyjnej obraz otrzymuje ode mnie najwyższe noty. Smutne, opustoszałe przedmieścia. Puste ulice w centrum. Piękne zdjęcia oceanu, czy nastrojowe ujęcia, gdy jeszcze jako duet, główni bohaterowie, siedzą na altanie w strojach wieczorowych popijając szampana, to zasługa Jamesa Bartleja. Ten pochodzący również z Nowej Zelandii operator, zrobił zdjęcia do świetnego filmu Kto sieje wiatr z 1999 roku. Muzykę, a w szczególności, pełen optymizmu i nadziei motyw towarzyszący spotkaniu bohaterów, stworzył John Charles. Lecz to nie tylko jego zasługa.
To dzięki New Zealand Symphony Orchestra udało mu się stworzyć podkład idealny pod opowieść science fiction. Owszem, film nie jest dla wszystkich. Większość bowiem może go uznać za nudny. Jednak prawdziwy kinoman będzie czerpać radość z doskonałego scenariusza i wspaniałej gry aktorskiej. Scena finałowa nadaje się doskonale do interpretacji, na kilkugodzinne spotkania miłośników X muzy. To świetne kino, które mimo upływu prawie 30 lat wciąż ogląda się świeżo. Dojrzałe, ambitne, tajemnicze. Polecam.
Czas trwania: 91 min
Gatunek: Dramat, Sci-Fi
Reżyseria: Geoff Murphy
Scenariusz: Bill Baer, Bruno Lawrence, Sam Pillsbury
Obsada: Bruno Lawrence
Zdjęcia: James Bartle
Muzyka: John Charles