Schyłek lat 80-tych, dokładnie rok 1988. Steve De Jarnatt wydaje na świat jeden z bardziej pokręconych filmów dekady. Z genialną muzyką Tangerine Dream, i ze scenariuszem którego przeczytanie skończyło się bólem głowy niejednego producenta. Rok wcześniej pokazał światu Cherry Model 2000, czyli żeńską wersję Mad Max’a. Tym razem w niecałych 90 minutach postanowił wcisnąć do miksera komedie, dramat, thriller, romans, kino akcji. Mikser włączył, wypił swój koktajl i zaczął kręcić.
Komedia romantyczna.
30-letni Harry Washello, czyli Anthony Edwards najbardziej kojarzony jako Dr. Mark Greene z Ostrego Dyżuru, to singiel. Jest samotny, typ romantyka, ale jak sam mówi nie miał okazji tego pokazać. Gra na saksofonie i się zakochuje. Właśnie tej nocy. Poznaje miłość swojego życia. Zanurza się w uczuciu bezgranicznie, z wzajemnością. Jego wybranka Julie Peters, to nominowana do Oscara 7 lat później Mare Winningham. Mieszkająca na blokowisku z babcią, dziewczyna pracująca. Jest kelnerką w barze otwartym 24h o smakowitej nazwie „Fat Boy”. Co ciekawe dla późniejszej fabuły, nazwa to nawiązanie do dwóch bomb, które spadły na Hiroshimę i Nagasaki, „Fat Man” i „Little Boy”. 30 latkowie zakochują się więc w sobie. W ciągu jednego popołudnia widz jest świadkiem ich wspólnych randek, uśmiechów, wyznań. To ma szanse przeobrazić się w wieloletni związek. Żeby tylko czegoś nie popsuć.
Thriller.
Para postanawia spotkać się parę minut po północy. Tuż po jej pracy przed barem „Fat Boy”. W tym właśnie miejscu reżyser i jednocześnie scenarzysta filmu, Steve De Jarnatt bierze shake’a do ręki i z wprawą godną zawodowego barmana serwuje nam swój koktajl. A jest on iście wybuchowy. Harry spóźnia się na randkę parę godzin. Oczywiście ukochanej już dawno nie ma. Nie daje za wygraną. Dzwoni, dopytuje, czeka. W tym właśnie momencie, w pobliskiej budce telefonicznej rozbrzmiewa dzwonek. Harry odbiera i słyszy wiadomość od przerażonego mężczyzny, że za 70 minut rozpocznie się nuklearny armageddon. Dopytując się czy to prawda, słyszy strzały i prośbę, żeby zapomniał wszystko, co usłyszał.
Dramat i kino akcji w jednym.
Czy może pozostawić taką wiadomość tylko sobie? Wbiega do baru i stawia wszystkich na nogi. Obsługę, gości fast foodu. Okazuje się, że moment, w którym przekazuje reszcie informacje jest punktem zapalnym spirali chaosu i paniki w mieście. Wszystko zaczyna się dziać tak szybko i absurdalnie, iż widz nie wierzy, że to się dzieje na jawie. Pościgi, wybuchy, policja, helikopter. Do końca mamy nadzieję, że to tylko sen Harrego, że tak naprawdę się nie obudził. Że jego poszukiwania pilota helikoptera w klubie fitness z rewolwerem w ręku, to tylko jeden z sennych korytarzy. Że genialny w swojej roli Kurt Fuller, grający speca od logistyki, mamroczący o swoich problemach, to tylko wytwór wyobraźni. Końcówka, jak cały film jest zaskakująca. Pojawiają się napisy końcowe, i czekamy aż ktoś to zatrzyma, powie: Żartowałem! :), cofnie i pokaże inne zakończenie tej opowieści. Nikt jednak filmu nie zatrzymuje. Miracle Mile to przede wszystkim dobry scenariusz, genialny na tyle, że Spielberg chciał wykupić prawa do historii i całość przerobić na jedną z części Strefy Mroku, którą reżyserował w 2003 r. Warunkiem było wstawienie innego zakończenia. De Jarnatt nie mógł się na to zgodzić, więc historia przeleżała kolejne 5 lat w szufladzie. Dobrze się stało. Najważniejsze to niesprzedajny twórca, walczący o swoją wizję. Osobnym produktem, który mógłby swobodnie istnieć obok filmu to płyta ze ścieżką dźwiękową. Niemiecki zespół Tangerine Dreams po raz kolejny udowadniają swój kunszt serwując widzowi tajemnicze, niepokojące, elektroniczne wibracje. Świetny film. Dla niejednego widza będący jednocześnie swoistym pożegnaniem z latami 80-tymi. Muzyka, klimat, ludzie, samochody. Pozostaje tęsknota. Tym bardziej zachęcam do obejrzenia.
Reżyseria: Steve De Jarnatt
Scenariusz: Steve De Jarnatt