To ten wyjątkowy moment, gdy na wikińskiej ziemi peplum podało dłoń spaghetti westernowi. Nurt peplum, tutaj w nordyckim otoczeniu, jawi się jako filmidło niedoskonałe, nierówne, choć z kilkoma takimi elementami, że inaczej niż niezłe nie sposób go ocenić. Najlepszy jest sam początek i scena na plaży, w której wiedźma wypowiada przepowiednie. Już po otwarciu sądziłem, że czeka mnie epickie poruszenie. Niestety później już nie było tak donośnie.
Jako swoista hybryda, film pożenił wiele elementów z rozmaitych gatunków, przede wszystkim ze spag westernu. Wypada więc zatrzymać się już przy samym bohaterze – to mściciel, samotnik, uzbrojony w noże, którymi operuje tak, jakby był nie lada rewolwerowcem. Nigdy nie chybia, wystarczy mu jeden nóż na oponenta. Tych zaś ma całkiem sporo. W rolę Rurika, głównego bohatera opowieści, wcielił się bardzo charakterystyczny Cameron Mitchell. Jego postać próbuje odkupić swoje grzechy, a robi to w nad wyraz skuteczny sposób. Niezwykle sprawny, waleczny wojownik o duszy spojonej z mrokiem i ponurą przeszłością, a jednak o gołębim sercu. Tak jakby zszedł z drogi występku, śmierci i poświęcił się zwykłemu życiu, albo chciałby tak zrobić. Trafia pod strzechę samotnej kobiety z synem, dla którego staje się w mig ojcowskim niemalże autorytetem, a całe domostwo broni dzielnie przed zaciekłymi atakami. Trzeba bowiem wiedzieć, że wikiński świat Bavy, to świat okrutny, gdzie niebezpieczeństwo czyha za każdym głazem.
Seans zyskuje z czasem, gdy zapominasz o tych wydłużonych troszkę na siłę fragmentach poświęconych na „rodzinny czas”. Wprawdzie przyjdzie nam wtedy poznać lepiej postaci, lecz i tak nerwowo wypatrujemy zdecydowanego kroku naprzód. Cała reszta to już akcja.
Jednak nie tylko główny bohater przypomina tu postać z westernu przemierzającą prerię. Niektóre lokacje, w tym i miasteczko, są wyciągnięte jakby z Dzikiego Zachodu. Tylko pustkowia brak, ale zachody słońca i mknący po plaży Rurik nadrabiają i ten widok.
Doszukując się „typowego” Bavy w Bavie trzeba zostać na dłużej przy finale opowieści. Zakończenie historii malowane klasycznymi barwami reżysera (kolory i sugestywne oświetlenie) oferuje coś więcej. To przecież Bava – mistrz włoskiego horroru (nie dosłownie, ale w ujęciu formalnym). Nieco mistyczny, zatopiony w grozie fragment, w którym dochodzi do ostatecznej konfrontacji jest miłym akcentem i kolejną „dokładką” do i tak niezłego miksu gatunkowego.
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Mario Bavę”.