Autor z Film Roll, Radosław Wierzbicki powraca na tutejsze łamy, by wyciągnąć kilka niedocenionych tytułów z roku 1987. Poprzednia odsłona z tego cyklu w wykonaniu Radka dotyczyła filmów z ’97, a możecie ją odnaleźć tutaj. Zachęcam do odwiedzin fanpejdża ściśle powiązanego ze wspomnianą autorską stroną oraz zerknięcia na ostatnie wpisy z Film Roll, bloga prowadzonego ze szczególną wrażliwością wizualną: Le Mans, Terrence Dances, Deep State.
Radosław Wierzbicki i jego Niedocenione ’87
W 1987 roku rozwój kina zaczął osiągać apogeum – taśmy filmowe stały się czulsze, obiektywy jaśniejsze a efekty specjalne bardziej przekonujące niż kiedykolwiek. Scenariusze pisane pod nieco już dogorywający system gwiazdorski, nie były jeszcze tak obciążone obliczeniami studyjnych księgowych jak dzisiaj. W kinie zapanował trend, by inwestować i kręcić nie oglądając się na ryzyko. Tymczasem na Wall Street pękła finansowa bańka, w Polsce zaczął pękać beton komunizmu, a Gorbaczow uderzył z Hoeneckerem w ślinę. Świat zdawał się mieć poważniejsze problemy niż te na srebrnym ekranie.
The Sicilian / Sycylijczyk (1987), reż. Michael Cimino
Niebezpośredni komentarz do zawirowań wokół właśnie upadającego dookoła konserwatyzmu, leżał rozpisany na kartach powieści Sycylijczyk Mario Puzo. Za ekranizację wziął się nie kto inny jak sam Michael Cimino, podchodząc do realizacji z pietyzmem i szacunkiem do realiów, doprowadzonymi we wcześniejszym Roku smoka do perfekcji. Nie odpuścił ani na cal – dokładnie rozpoznał nie tylko specyfikę włoskiego społeczeństwa, ale i dogadał się na czas realizacji filmu z członkami Cosa Nostry. Przez pewien czas zresztą układ ten nie działał najlepiej, bo obrażeni na reżysera mafiosi blokowali dostęp do niektórych lokacji. Pomogło dopiero obsadzenie ich w drugoplanowych rolach, nierzadko naprędce specjalnie dla nich tworzonych.
Nietrudno zrozumieć pragnienie mafiosów do bycia uwiecznionym w Sycylijczyku. Pomijając już tytuł historia lewicującego bandyty Salvatore Guiliano (Christopher Lambert), próbującego ograć wespół z Capo di Capi Don Croce Malo, rządzące Sycylią kościół i rząd to niemal wymarzona dla Nostry poprawa wizerunku. Książka Puzo pomyślana była jako spin-off Ojca Chrzestnego i ukazuje, jak wyglądała Sycylia podczas dwuletniego pobytu Michaela Corleone na wyspie. Z powodu konfliktu prawnego z filmu wycięty został wątek rodziny Corleone, a film mocniej skupia się na samym Guiliano. Tym samym staje się czymś w czym Michael Cimino był najlepszy. Sycylijczyk to podobnie jak wcześniejszy Rok smoka, western w zmienionej scenerii. Jest więc skąpana w słońcu mieścina, rządzona przez zgniły układ mafii, kościoła i rządu. Ten niekorzystny dla zwykłego człowieka porządek burzy jednak Guiliano – jedyny sprawiedliwy. Początkowo rzezimieszek a potem brutalny bandyta rozkochujący w sobie znudzoną szlacheckim przepychem księżną Camillę. Nie jest to jednocześnie western jakich wiele, bo coraz bardziej nieracjonalne wybory Guiliano, kierują fabułę w kierunku odległym od ram gatunku. Tak wielu aktorów stworzyło tu tak wyjątkowe kreacje, że pominięcie kogokolwiek byłoby przestępstwem. Które jednak muszę popełnić ze względu na czytelność. Jedną z najciekawszych ról w życiu stworzył tu Christopher Lambert. Zwykle grający postaci niejako zmuszane do przemocy, tutaj z pełną wiarygodnością oddaje skomplikowany charakter bohatera. Zaskoczyła mnie rzadko przeze mnie oglądana Barbara Sukowa w roli Camilli księżnej Crotone. Bezwysiłkowo i z ujmującą klasą Terence Stamp zagrał księcia Borsę. Musicie zobaczyć z jakim spokojem znosi on awanturnicze ekscesy Guiliano. Last but not least jest Joss Ackland, w roli szefa wszystkich szefów Don Croce Malo. Oglądanie go decydującego o życiu i śmierci zwykłych ludzi, pomiędzy krewetką a ośmiorniczką ma w sobie coś przyjemnie perwersyjnego.
Chyba nic poza gorącym klimatem politycznym nie tłumaczy porażki i zapomnienia w jakie popadł Sycylijczyk. Ten film z charakterystyczną dla Cimino wrażliwością, buduje przed nami rzeczywistość o której słyszymy w pojedynczych dialogach Ojca Chrzestnego. Pomimo prawnych komplikacji Sycylijczyk pozostaje w zdumiewającej bliskości z niezapomnianym dziełem Coppoli.
Opera (1987), reż. Dario Argento
Pozostajemy w Italii. W 1987 wyszedł również kolejny giallo Dario Argento. Opera jak na ironię przeszła bez większego echa i pomimo naprawdę wartościowych walorów została po prostu „kolejnym filmem Argento”. Przede wszystkim historia próby ambitnej operowej adaptacji Makbeta Verdiego, w wykonaniu reżysera horrorów Marco (Ian Charleson), jest wzięta bezpośrednio z życia Argento. Sam Marco jest również luźno oparty na legendarnym Włochu. Na pewno reżyser porywający się na Makbeta z laserami, tonami mgły i żywymi krukami, widzi się nam jako stereotypowy arogant i dominator, ale w grze Charlesona jest coś ujmująco autentycznego. Kolejnym atutem jest muzyka w wykonaniu Briana Eno, klawiszowca Claudio Simonetti ocalałego po rozpadzie Goblinów i gitarzysty Billa Wymana. Miesza się ona ze ścieżką dźwiękową złożoną z fragmentów oper Verdiego i Pucciniego, w tym między innymi Makbeta, Traviaty i Madame Butterfly. Tworzy to soniczne sturm und drang, dziurawiąc bębenki w rozbudowanych, krwawych scenach morderstw i napinając nasze nerwy pomiędzy nimi.
Całość niestety ciągną w dół braki w budowie postaci i chwilami niedorzeczne rozwiązania fabularne. Główna postać Betty nie dość, że nie budzi w nas większej sympatii to jeszcze jest fatalnie grana przez Cristinę Marsillach, której aktorska praca wydaje się powierzchowna i lakoniczna. Nie pomaga również reszta obsady, nieznacznie wyrastająca poza status mięsa armatniego. Wspomniany już Marco to chyba jedyny charakter w całym filmie godny uwagi. Argento balansuje w Operze pomiędzy zamaskowaną autobiografią, a typową dla reprezentanta giallo bezczelną chęcią filmowego odegrania się za nieudaną w jego mniemaniu adaptację Czerwonego smoka Michaela Manna. Dobrze zarówno wychodzi mu to pierwsze i szczególnie intrygująco drugie. Klamra spajająca oba artystyczne leitmotivy, okazuje się tu najsłabszym elementem. Z nawiązką wynagradza to jednak fenomenalne zakończenie, godne produkcji o znacznie wyższym niż giallo, artystycznym statusie.
Nikt nie robi filmów tak jak Argento. U nikogo nie zobaczycie takich kolorów, kontrastu i nikt tak was nie ogłuszy solidnym metalem jak ten upiorny Włoch. Najsłabsze i najmocniejsze momenty tego filmu spaja właśnie jego unikalne pismo, które wynosi Operę do statusu niedocenionego.
The Monster Squad / Łowcy potworów (1987), reż. Fred Dekker
Pamiętacie pierwsze w życiu horrory i to wrażenie jakie po sobie zostawiały? Zamykanie drzwi i sprawdzanie czy za oknem nie stoi dryblas w hokejowej masce? Dreszczyk na widok pełni księżyca? Podwijanie pościeli tak by za łóżko nie wystawały nogi, bo przecież wtedy chwycą je potwory? Albo strach przed tym, że do pokoju wleci nietoperz i zmieni się w słowiańskiego księcia ciemności? Nie? To i tak obejrzyjcie Łowców potworów Freda Dekkera.
Popełniwszy zaledwie rok wcześniej Noc pełzaczy ten niesprawdzony wtedy reżyser, bardzo szybko wykazał się inteligentnym dowcipem i inwencją. Przede wszystkim miłością do potworów Universalu. W rolach głównych: Drak, Wilkołak, Frankie, Mumia i mój ulubiony Potwór z Czarnej Laguny. Zresztą pierwszą część cyklu o tym ostatnim, szczególnie upodobał sobie sam Ingmar Bergman, który miał w zwyczaju każde urodziny świętować seansem tego czarno-białego klasyka. W Łowcach potworów jednak Gill Man pojawia się ledwie na kilka minut i to według mnie jedyna wada tego filmu. Cała ekipa Universalu z Draculą na czele chce oczywiście podbić świat, choć trudno sobie wyobrazić co miałaby z tym światem później zrobić. Przeszkodzić w tym może natomiast tylko bardzo egzotyczna kombinacja zaklęcia po niemiecku, czytanego przez dziewicę. Nietrudno sobie wyobrazić, że w Stanach to delikatnie rzecz ujmując kłopot. Zabawę podkręca fakt, że naprzeciw monstrom staje drużyna szkolnych kolegów, mocno oderwanych od podstaw algebry, krojenia żab czy Jerzego Waszyngtona. Ich drugim domem jest mieniąca się złotą nostalgią klubowa chatka na drzewie, upstrzona plakatami klasyków gatunku (w tym Zombi 2 Lucio Fulciego).
Łowcy potworów nie zrobili oszałamiającego sukcesu. W Stanach film zarobił trzy razu mniej niż kosztował a dopiero na świecie wyszedł na zero. Być może, że podobnie jak bohaterowie, był zbyt oderwany od rzeczywistości. Cokolwiek było jego problemem, dziś już nie ma znaczenia. Film Dekkera to tona błyskotliwego humoru, bogactwo odniesień i easter eggs, oraz feeria genialnych efektów specjalnych Stana Winstona. Dopadła was nostalgia za strasznymi opowieściami przy ognisku? Zapomnijcie o Stranger Things – Łowcy potworów to real deal!
The Believers / Wyznawcy zła (1987), reż. John Schlesinger
Pamiętam jaką ekscytację wywoływały plotki o drugim sezonie Detektywa, który miał rozwijać okultystyczne wątki pierwszego sezonu w scenerii Los Angeles. Jak wiemy nic z tego nie zostało. Jako remedium, można natomiast obejrzeć nakręcony kilkanaście lat wcześniej thriller Wyznawcy zła w reżyserii samego Johna Schlesingera. Oglądając go nie można oprzeć się wrażeniu, że to jest właśnie to co powinno było zaserwować nam HBO.
W gorącym nowojorskim tyglu meksykański okultyzm miesza się z waniliowym mieszczańskim racjonalizmem. Policyjny psycholog Cal Jamison (Martin Sheen) wiedzie typowe amerykańskie życie. Kochająca żona, przytulny apartament, cudowny syn, satysfakcjonująca praca. Jednego idyllicznego poranka w wyniku porażenia prądem ginie jego żona. Mocna scena, która w brutalny sposób burzy spokojne życie Cala i nasze przyzwyczajenia. Schlesinger celowo gra w pierwszych minutach filmu kliszami. Jak na dobry thriller przystało, zaczyna więc od trzęsienia by potem napięcie jeszcze bardziej rosło. Zarazem trzyma się w Wyznawcach zła również pozostałych ram gatunku. Mamy więc w osobie Cala budzącego sympatię protagonistę, naznaczonego traumatyczną przyszłością. Jest również przyjaciel na którym można polegać, w dodatku prawnik o przyjaznej aparycji i imieniu Marty (Richard Masur). Wymiar sprawiedliwości reprezentuje spracowany detektyw McTaggart (Robert Loggia). W rozpoczęciu nowego rozdziału w życiu pomaga Calowi również Jessica Halliday (Helen Shaver), choć ten niezupełnie potrafi się na nią otworzyć. Odstępstwem od gatunkowego kanonu jest źródła zagrożenia – Santeria. To tajemnicza mieszanka wierzeń karaibskiego plemienia Joruba, z wmuszonymi przez kościół katolicki elementami. Santeria zakładająca u podstaw wielobóstwo, ma również meksykańską odmianę mocniej naznaczoną katolicyzmem. Właśnie z meksykańską odmianą kultu Santeria przychodzi mierzyć się bohaterom Wyznawców zła.
Nie jest to walka równa czy honorowa, a jej przebieg i jej rezultaty również wychodzą poza to oczekujemy po regularnym thrillerze. Do tego należy dodać ryzykowne, wykonane niemal całkowicie w naturalnym oświetleniu zdjęcia Robby Müllera, mogące same z siebie służyć za powód do obejrzenia. Wyznawców zła krótko po premierze, pogrążyli krytycy zarzucając filmowi schematyczność i brak inwencji. Powiem tylko tyle, że jeżeli tak wyglądały w 1987 schematyczność i brak inwencji to poproszę takich filmów więcej.
Angel Heart / Harry Angel (1987), reż. Alan Parker
Kolejny i już ostatni film w zestawieniu, to również historia okultystyczna. Harry Angel (Mickey Rourke) zabiera nas w podróż do piekła własnej osobowości, wezwany na pomoc przez majętnego i tajemniczego bogacza imieniem Louis Cyphre (Robert De Niro). Enigmatyczny Louis zleca mu namierzenie dawnego wspólnika imieniem Johnny Favorite, który ma wobec niego niespłacony dług. Harry krok po kroku, schodzi w piekło własnej tożsamości, w podróży tyleż przerażającej co pięknej.
Reżyser Allan Parker w tytułowej roli obsadził będącego wtedy u szczytu sławy Mickey Rourke’a, który zdążył nie poobijać jeszcze swojej łotrzykowskiej buźki w podrzędnych pojedynkach bokserskich. Po przeciwnej stronie, na diabelskim tronie zasiadł sam Robert De Niro. Wszedł w rolę do tego stopnia, że odstraszył samego Parkera, który zaczął unikać go na planie i zostawił mu wolną rękę. Obaj stworzyli tu kreacje niemal ikoniczne. Rourke przebił wykonaną tu robotę chyba jeszcze tylko w Roku Smoka, a De Niro kilka lat później w Gorączce. Spora w tym zasługa scenariusza przesyconego czarnym humorem i błyskotliwymi dialogami. Mogę sobie wyobrazić, że w taki tekst chciałby się wgryźć każdy aktor. Szczególną uwagę warto poświęcić imionom wszystkich postaci, nienachalnie wprowadzającym biblijną symbolikę. Na pewno wrażenie robi również Luizjana, sfotografowana jak jeden z kręgów piekła umuzykalnionego ulicznym bluesem. Wraz z nastrojowym chiaroscuro w wykonaniu operatora Michaela Seresina, składa się to na obraz ponadczasowy, niesłusznie doceniany tylko w zamkniętej grupce fanów.
Angel Heart nie tknęły za mocno mieszane recenzje krytyków, wytykające przesadne poleganie na stylu i zbyt wolne tempo. Tym razem była to cenzura obyczajowa. Film ze względu na jedną ze scen seksu ze śliczną Lisą Bonet, wyrywającą się z waniliowego Cosby Show, dostał ocenę X. Czyli nic dodać nic ująć – porno. I to na kilka dni przed premierą. Parker po gwałtownych przepychankach skrócił kwestionowaną scenę, tylko po to by otrzymać ocenę R, branżowo nazywaną „pocałunkiem śmierci”. Jak często zdarza się w historii kina, skandalik wokół jednej sceny przesłonił genialną całość. Tą klasyczną w brzmieniu historię, żarliwie doceniają nieliczni fani w zamkniętych kręgach klubów i forów. W dobie wulgarności dzisiejszej produkcji, film Parkera odznacza się wielką klasą i stylem. Prawdziwy niedoceniony.