Chris (Daniel Kaluuya) i Rose (Allison Williams) są parą. Kochają się. Żyją sobie, mają pasje, psa. Przyszedł czas, by Chris poznał rodzinę Rose. Aha, on jest czarnoskóry, ona białą dziewczyną, która nie zdążyła powiadomić rodziców o drobnym szczególe związanym z kolorem skóry lubego. Hej, ale czy to jest szczególnie ważne? Dzisiaj? Dla utrzymania w ryzach reżyserskiego konceptu, owszem. Jest to o tyle ważne, że całość niestety nie ma prawa wyjść poza ramy złożonego ze znanych schematów dreszczowca. Niestety.
Zaskakujący, oryginalny, mroczny, tak o nim piszą. Prawda jest taka, że Get Out jest co najwyżej dobry i to głównie w finale. Do tego czasu, ani razu nie zbacza z kursu, który wyznaczył mu reżyser, wręcz kurczowo trzyma się swojej wątłej oprawy. Ani razu nie staje się groźny, brudny, niebezpieczny, czy chociażby nieoczekiwany. To ładnie wyreżyserowana rzecz, ze sprytnym scenariuszem, do którego pasuje słowo: zrównoważony. Tak, horroru tu tyle co w Żonach ze Stepford (główna inspiracja), czy innych „skrojonych na medal” filmidłach. Gdyby Get Out powstał w latach 90. do produkcji by zaangażowano z pewnością głośne nazwiska, ścieżkę dźwiękową zrobiłby Alan Silvestri, a za reżyserię mógłby wziąć się sam Robert Zemeckis. Tak odczytuję Get Out – jako horror, którego w mainstreamie dawno już nie było. Większość widzów powinna być zadowolona, ja jestem nieco rozczarowany. Możesz spokojnie zabrać na seans dziewczynę, która lubi dreszczyk emocji, chłopaka, który horrorów nie lubi, a ten wyjątkowo uzna za wybitny…
Oczywiście dzieje się tu wiele dobrego. Widać więc stand-upowy reżyserski sznyt na prowadzenie dialogów, zabawne historyjki, puenty prosto z Saturday Night Live. Wydaje się, że ten naturalny komizm (ponownie zasługa reżysera, komika przede wszystkim) jest tu dobrym kontrapunktem, dla rozgrywającej się od pewnego momentu grozy. Założenie „Afroamerykanin wśród krwiożerczych białych” jest pomysłem nośnym, spełniającym oczekiwania, nawet w kwestii samej satyry (swoją drogą to fajnie myśleć o tytule jako o wariacji na Zniewolonego). Niestety cała fabuła nie staje się niczym więcej, niż mogłaby (powinna) być. To dreszczowiec w starciu z fantastyką. Film, który można opowiedzieć w paru zdaniach, bo ostatecznie tajemnice i twisty przykryte są bardzo przezroczystą tkaniną.
Podoba mi się natomiast sam pomysł na swoiste love story i około filmowa kampania. Przechodząc od plakatu, przez zwiastun, do filmu… nabrałem się. Już podczas seansu wszystko stało się jasne, a mnie ubodło przede wszystkim to, że spodziewałem się czegoś innego. Niestety cała akcja idzie na łatwiznę, skrótami, skokami nawet, a w miarę rozgrywających się wydarzeń widz coraz wyraźniej dostrzega słabostki wypływające ze scenopisu. Jasne, że ogromną rolę odgrywa tu zgrywa (przy tym ogromna twórcza samoświadomość) ze stereotypów (również z próby szufladkowania tytułów). Czarnoskóry reżyser Jordan Peele w znaczący sposób może wpłynąć na innych filmowców. Trzeba zauważyć, że mało jest w kinie tak udanych (choć powtarzam, że to przypadek irytująco zachowawczy) gatunkowych mariaży. I rzadko również można zaobserwować takie podejście do gatunkowej żonglerki w tej części globu. Szkoda, że kaganiec jest tu tak mocno wciśnięty na pysk (chociaż to ładny kaganiec :)).
Za seans dziękuję sieci kin.
Gatunek: horror, thriller
Reżyseria: Jordan Peele
Scenariusz: Jordan Peele
Obsada: Daniel Kaluuya, Allison Williams, Catherine Keener, Bradley Whitford, Caleb Landry Jones
Zdjęcia: Toby Oliver
Muzyka: Michael Abels