O takim doskonałym debiucie marzą z pewnością wszyscy reżyserzy. Oz Perkins (syn Anthony’ego, który w Psychozie Hitchcocka prowadził przytulny, przydrożny motel) porusza się w środowisku ponurego horroru z gracją godną starych wyrobników. Nie dość, że straszy, niepokoi, to jeszcze zadaje pytania, a w finale wylewa na Ciebie wiadro z pomyjami. I właśnie w finale już sam nie wiesz czy współczuć, czy cieszyć się, czy po prostu wyjść po cichu z kinowej sali i zostawić koszmary tam, gdzie ich miejsce – w filmie. Przerażająco smutny horror.
Perkins osadził akcję swojego skromnego i znaczącego dzieła w warunkach idealnych. Przełom lutego i marca, szkoła z internatem dla dziewcząt, wszyscy wyczekują zimowej przerwy, gdy będą mogli w końcu pojechać do domu. Pojawia się problem, bo ani do Rose (Lucy Boynton), ani do Kat (Kiernan Shipka) nie docierają na czas rodzice. Ale szkoła nie może funkcjonować w swojej normalnej formule, więc dziewczyny zostają pod opieką dwójki szkolnych gospodyń do czasu aż rodzice w końcu dotrą. I o ile dość szybko wydaje nam się, że rozgryźliśmy schemat, Perkins w czas wprowadza do gry dodatkową niewiadomą, zbiegłą ze szpitala Joan (Emma Roberts), która ze starszym małżeństwem zmierza niechybnie w kierunku szkoły w Brimstone. Joan będzie jednocześnie główną przyczyną starć na polu przyszłych teorii, analiz, gdyż ostatecznie to ona (pojawiając się) narobiła największego bałaganu w formie, którą przecież z takim pietyzmem sobie ułożyliśmy.
Nie jest bowiem żadną tajemnicą to co najszybciej przychodzi widzowi do głowy. Zło znajdzie ujście w tej surowej scenerii, na pustych korytarzach, zaśnieżonych przejściach, pośród głuchej ciszy mroźnego dnia powszedniego. W szkolnych budynkach, gdzie w roku szkolnym słychać wesoły szczebiot dziewcząt, a w dni wolne odgłosy z piwnic. Przytłaczający bezmiar niepokoju sączy się niczym krew z otwartej rany. Natomiast sam wybuch jest niesamowicie pusty, daleki od bycia spektakularnym, a przez to bardzo złowrogi, bo nastręczający widzowi myśli kasandrycznych. To przecież może zdarzyć się zawsze i wszędzie, tam gdzie zło wielbione będzie. Zwodnicze jest tu wszystko: od muzyki, w której wyczekujesz z taką nadzieją mocniejszego uderzenia w wysoki ton, przez zdjęcia i przestrzeń, która przytłacza postaci, jakby miał się tam zmieścić ktoś jeszcze, po schematy, które filmowcy wtłaczali nam dekadami w głowę i teraz w każdym upatrujemy zagrożenie. A nad wszystkim żelazną pieczę trzyma aura – tajemnicza i przytłaczająca.
Pod względem wyżłobionego delikatnie klimatu film przypomina inny debiut – The Witch, jednak już sam aspekt psychologiczny niedającego się wytłumaczyć zła przypominał mi bardzo Nieznajomych z Liv Tyler. I chociaż będziecie mnie odciągać od tego tropu, to ja się nie dam tak łatwo. Owszem, w Nieznajomych wszystko było konkretne, namacalne i nazwane, jednak już samo ujście przemocy- niewytłumaczalne i właśnie przez to tak samo groźne dla zmysłów.
Zło we mnie to tak samo piekielnie dobra niespodzianka jak zeszłoroczne, wspomniane już The Witch. I pytam się poważnie, gdzie ten film przeleżał tyle czasu w dystrybucji zanim trafił na kinowe sale?