Prawdziwy smutek przychodzi kwadrans po seansie. Ten kwadrans był potrzebny, by doszło do mnie to co widziałem na wielkim ekranie w kinie. Nie jesteś przygotowany na to co zobaczysz w Wołyniu Wojciecha Smarzowskiego. Nawet, jeżeli znasz zarys historyczny, doniesienia, nawet te bolesne rysunki z zapisu zbrodni, relacje świadków, to wciąż nie jesteś przygotowany na to co zobaczysz. Wołyń jest bowiem kroniką bolesnego ujścia wszystkich bestialskich emocji. Nie jesteś również przygotowany, ponieważ taki zapis mordu wiązałbyś raczej ze średniowieczem. Napadli na wioskę, wyrżnęli kobiety i dzieci, może ponabijali na pale, spalili domostwa i odjechali. To jednak nie jest średniowiecze, a historia sprzed kilkudziesięciu lat.
Ten temat musiał podjąć Wojciech Smarzowski i tylko on. Nie widzę obecnie w polskiej kinematografii drugiego twórcy, który otwiera widzom oczy tak szeroko. Jednocześnie otwiera je nie pokazując tylko i wyłącznie jednej strony medalu. O nie! Ci, którzy chcieliby wybiec z seansu i obić mordę jakiemuś studentowi z Ukrainy usiądą zawstydzeni. To nie jest bowiem tylko i wyłącznie historia banderowców. Tak, zbrodnia wołyńska dokonała się przy użyciu ukraińskich rąk, ale wrzało już od dłuższego czasu, a że wykipiało akurat po tamtej stronie rzeki… Tak powiał wiatr historii. Nie naród jest tu bowiem winien i nie wolna Ukraina, a ludzie, konkretni ludzi z imienia i nazwiska dokonujący gwałtów, odcinający głowy, nabijający niemowlę na widły, zarówno po jednej, jak i po drugiej (odwetowej) stronie. I od razu napiszę: Wojciech Smarzowski nie cofnął się przed niczym w ukazaniu zdziczenia i sadyzmu. Nie mógł, bo obraz byłby zafałszowany i urągający wspomnieniom najbliższych pomordowanym. Już po kilku minutach zapominasz, że to jest film, a czujesz, że uczestniczysz w czymś ważnym. Ogromna w tym zasługa wszystkich aktorów. Chociaż Michalina Łabacz (jako Zosia) rzeczywiście miała rolę najtrudniejszą (poradziła sobie doskonale, a finał to prawdziwa gehenna rozgrywająca się na twarzy aktorki), to jednak Arkadiusz Jakubik i Jacek Braciak to już dla mnie prawdziwy majstersztyk, jeżeli chodzi o odegranie swoich postaci. Ich pierwsza rozmowa i targowanie się o morgi to aktorskie wyżyny, a później jest jeszcze lepiej.
Smarzowski chciał opowiedzieć historię miłości na tle coraz to głośniejszych nacjonalistycznych okrzyków. I po prawdzie ja tu historii miłości nie widziałem. To chyba jedyna rzecz, która się reżyserowi nie udała (bardzo często do niej nawiązywał w wywiadach. „O miłości w nieludzkich czasach” jest przecież hasłem promującym na plakacie). Twórca jedynie zarysował coś na kształt uczucia, bo w żadnym przypadku uczucie nie miało szans zamienić się w miłość. Jednak to nie wina scenariusza, a tego, że jako widz nie widziałem nic innego jak powolnie wypalający się lont. Nie znając długości tego lontu siedziałem cały czas zdenerwowany, bo wiedziałem, że wybuchnąć przecież musi. Na ekranie nie pojawiają się daty, a jedynie kolejne pory roku, więc czekasz, czy to w końcu to lato, czy może dotrwają do zimy i cios przyjdzie w kolejne ciepłe dni? I szczerze powiedziawszy nie wiem jak bardzo trzeba by zepchnąć na dalszy plan wolną Ukrainę, wojnę , wjazdy rosyjskie i późniejsze niemieckie do wioski, żeby historia „miłości” chociaż trochę wyszła na plan pierwszy.
Ten wspomniany wypalony lont tli się raz słabiej, raz mocniej smagany coraz to bardziej ponurymi zagrywkami ze strony kompozytora Mikołaja Trzaski. Jego muzyka to nastroje mieszkańców Wołynia. Niepokój, lek, strach przed podłożonym przez sąsiadów ogniem. W tym całym piekielnym przedsionku chyba największy szacunek poczułem (o zgrozo) do hitlerowców, którzy swoją okrutną, lecz metodyczną kalkulacją rozstrzeliwali ludzi. O tak, znając już cały obraz z pewnością chciałbym trafić pod lufę niemieckiego żołnierza. Ale tak jak napisałem, to nie Polak, czy Ukrainiec jest u Smarzowskiego zły, a człowiek. Jest tu wiele znaczących scen, gdy pomocną dłoń czasem wyciąga Ukrainiec, nawet członek upa (taki, który siłą wcielony lazł jak baran z resztą), czasem Niemiec, Rosjanin, Polak. I po prawdzie, z czasem przestałem rozróżniać nację (tak jak filmowi bohaterowie) po ubraniach.
Oprócz całego okrucieństwa, reżyser portretuje też szereg zachowań, które są z reguły zimną kalkulacją szans na przeżycie w wojennych warunkach. Widzimy tych, którzy zrzucają własną flagę i zawieszają tą, która jest znakiem rozpoznawczym stacjonującego aktualnie w wiosce wojska. Konformistyczne postawy to tylko chęć przeżycia i ciężko je ganić. Winą mogę obarczyć jedynie spierdoloną nacjonalistyczną indoktrynację wychodzącą z ust tego, kto ma po prostu donioślejszy głos i porywa swoją charyzmą jednostki, słabe, proste.
To najważniejszy polski film ostatnich lat i rzeczywiście jest tak, że może być wyciągniętą dłonią, a nie spalonym mostem.
Za seans dziękuję sieci kin.
Czas trwania: 150 min
Gatunek: Historyczny, Wojenny, Dramat
Reżyseria: Wojciech Smarzowski
Scenariusz: Wojciech Smarzowski
Obsada: Michalina Łabacz, Jacek Braciak, Arkadiusz Jakubik, Izabela Kuna
Zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
Muzyka: Mikołaj Trzaska
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.Zamknij