To chyba jeden z odważniejszych filmów Bertolucciego, jakie do tej pory przyszło mi oglądać. Ponieważ dużo mi już nie zostało do zamknięcia filmografii, być może postawię go obok tego, który jest uważany za najodważniejszy, czyli Ostatnie tango w Paryżu (1972). La Luna to psychologiczne katharsis, które w momencie szansy przejścia totalnego oczyszczenia zatrzymuje się, by po chwili pozwolić na zrobienie ostatecznego kroku. Wolna miłość, bezstresowe wychowanie, brak ojca od lat najmłodszych, to wszystko stanowi w pewien sposób schemat, w którym lubi poruszać się Bertolucci, gdy opowiada o dorastaniu. Szczególnie ten brak ojca rzuca się tutaj wyraźnie, ponieważ w zasadzie od wydarzeń z początku filmu zachodzi brutalna zmiana w życiu całej rodziny. Tak jakby reżyser chciał wyraźnie pokazać jaki wpływ na kształtowanie się charakteru i własnej tożsamości ma dorosły mężczyzna w domu (lub raczej jego brak).
Głównych bohaterów jest dwóch. Ta dwójka, którą widzicie na filmowym plakacie to matka – Caterina (Jill Clayburgh) i syn – Joe (Matthew Barry). Jest jeszcze tytułowy księżyc, który bacznie obserwuje wydarzenia i jest milczącym świadkiem rozgrywki, do której dochodzi pomiędzy dwojgiem ludzi. Księżyc, chociaż trwa w bezruchu na nieboskłonie jest kilkukrotnie przywoływany przez operatora Vittorio Storraro. A jego wygląd wyraźnie pokazuje aktualny stan relacji pomiędzy matką a pierworodnym. Wszystko zaczyna się i kończy na wypadku. Ten na początku dotyczy ojca, który umiera w samochodzie chcąc zapewne zaparkować przed kamienicą na Brooklynie. Cały wypadek widzi syn i matka. Coś się kończy. Umiera człowiek, który mógł być jedyną szansą na „normalne” życie. Caterina -operowa śpiewaczka światowego formatu decyduje się na tournée po Włoszech i zabiera ze sobą nieletniego syna. Tutaj właśnie, w miejscu, do którego prowadzą wszystkie drogi rozpoczyna się gehenna. Jay, by „wkupić” się w łaski tamtejszej młodzieży, zaczyna brać heroinę. Jego samotna podróż przez Rzym jest bardzo sugestywna, a przede wszystkim smutna. Sam, pozbawiony opieki 15-latek leci po równi pochyłej próbując wielu rzeczy. Uzależnia się szybko i chociaż Bertolucci ucina gwałtownie kilka epizodów, to znając takie historie chociażby z Dzieci z dworca Zoo (1981), wiemy co za uciętymi scenami może się kryć. Gehenna, upadek nastolatka i próba poradzenia sobie z problemem uzależnienia syna przez Caterinę wypełnia resztę seansu. To niebezpieczna podróż przez seksualność, której nie powinno się odkrywać. Podróż po cierniach, szkłach. Caterina próbuje wniknąć głęboko w psychikę syna. Podejmuje rozpaczliwe próby, często chybione. Załatwia mu heroinę i sama staje się przez to jego pragnieniem. Przecież w pewnych momentach na głodzie staje się bezbronny i to właśnie w matce widzi jedyną szansę na ponowną działkę.
Bertolucci wchodzi coraz dalej i dalej. Dotyka coraz to czulszych problemów z natury metafizycznej. Obrywa swoich bohaterów z resztek prywatności posuwając się tak dalece, że Ci (bohaterowie) zwierzają się sobie nawzajem z rzeczy, których matki nie powinny mówić synom (i na odwrót).
To z jednej strony dzieło kompletne. Opowiada przecież o cierpieniu, próbach zerwania jarzm nałogu, o podróży. La luna to również doskonałe kreacje aktorskie. Jill Clayburgh była w 1979 roku nominowana do Oscara za Zacznijmy od Nowa w reżyserii Alana J. Pakuli, a rok wcześniej za Niezamężną kobietę Paula Mazurskiego. Była więc w tym okresie na aktorskich wyżynach i również w Księżycu daje temu wyraz. Godnie dotrzymuje jej tempa debiutujący jako aktor Matthew Barry. Mający de facto lat 17 (gra 15-latka) Matthew nie miał łatwej roli. Wiarygodnie wypadł w scenach, gdy zdesperowany próbuje się szprycować schowany w rzymskich ruderach. Gorzej, gdy zataczając się brnie w narkotykowym nieładzie umysłu pośród własnych heroinowych fantazji. Bertolucci poprosił o pomoc przy filmie swoich sprawdzonych włoskich przyjaciół. Za obraz był odpowiedzialny Vittorio Storraro (a perfekcję jego ujęć można podziwiać już w pierwszych minutach i zaraz po nich, gdy matka jedzie na rowerze przy blasku księżyca). Nad muzyką sprawował pieczę Ennio Morricone, który w mig wychwycił zamierzenia twórcy i stworzył nieco inną, nietypową dla siebie, halucynogenną ścieżkę dźwiękową.
La Luna to ciężki i miejscami przykry seans. Nie nastraja optymistycznie, a przez nieco przytłaczające środki wyrazu może od siebie odpychać. Mnie przyciągnął.
Czas trwania: 142 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Bernardo Bertolucci
Scenariusz: Franco Arcalli, Bernardo Bertolucci, Giuseppe Bertolucci, Clare Peploe
Obsada: Jill Clayburgh, Matthew Barry
Zdjęcia: Vittorio Storaro
Muzyka: Ennio Morricone