Na Spectre szedłem z przekonaniem, że zobaczę szpiegowski film z postacią o imieniu James Bond. Nie tyle straciłem zaufanie do marki, co po ostatnim „mrocznym” Skyfall (niewątpliwie świetnym) miałem wrażenie, że twórcy rozmienili się na drobne i kładą główny nacisk na historię zapominając z kim mają do czynienia. Opowieść oczywiście ważna w przypadku tej serii zyskuje jeszcze bardziej, gdy światła reflektorów ze strony scenarzysty skierowane są na Jamesa Bonda.
W Spectre odżył duch kultu oraz została wysłana wyraźna informacja do widzów: to nie tylko film o sprawie Spectre, to film o agencie 007 i nikim innym. Daniel Craig jako agent to jedno, ale ważniejsze jest to, że symbolika postaci wypełnia cały ponad dwu godzinny seans.
Zaczyna się spektakularnie (a jakże!). Kręcona na jednym ujęciu… Chwila, chwila! Spieszę ze sprostowaniem rewelacji, które wypisują na niektórych rodzimych portalach. To NIE jest jedno ujęcie. To jest scena, która wygląda jak kręcona na jednym ujęciu. Przechodzące postacie, filar, boczna ściana – to wszystko pomogło w montażu i posklejane cyfrowo dało nam właśnie taki efekt. Podobnie zresztą było w Birdmanie. Ci ludzie naprawdę nie mają czasu na ryzyko związane z niepowodzeniem i powtórzeniem „takiej” akcji jak w scenach otwierających do Spectre. A te zapewniam, że są przednie. Meksyk, Día de Muertos (święto zmarłych) i wielka feta na tysiące ludzi. Wśród nich James Bond na tropie wskazanym przez M (Judi Dench) jeszcze w Skyfall.
Tak więc reżyser Sam Mendes razem z operatorem Hoyte Van Hoytema wkraczają w sam środek wydarzeń. Jest szybko, głośno i powtórzę to raz jeszcze, ale nie ostatni – spektakularnie. Pierwsze 10 minut to praktycznie parafka pod filmem. Mam nawet wrażenie, że pierwsze sekwencje to coś w rodzaju wyzwania dla ekipy. Odbywa się zapewne przy tym swoista burza mózgów, by prześcignąć lub chociaż dorównać poprzednikom.
Spectre to pościg za dążącym do przejęcia władzy nad światem (w zakresie pozyskania informacji) szefem globalnej organizacji przestępczej. James Bond wykorzystując kolejne ślady spotykając starych znajomych (nawet tych, którzy powinni być już martwi) i w końcu dociera do niego – Oberhausera. Zła kompletnego, socjopaty z umysłem, w którym nie jeden psychiatra z lubością spędziłby długie godziny studiując genezę szaleństwa. Wybrany do tej roli Christopher Waltz – zdobywca dwóch Oscarów wie doskonale jak ze stoickim spokojem podnosić ciśnienie u Bonda i widzów. Jako aktor ma specyficzny dar polegający na tym, że mógłby w zajmujący sposób opowiadać o hodowli pszczół i jednocześnie torturować delikwenta (i mniej więcej w ten sposób działa). Oberhauser nie ucieka się jednak do bezpośredniej przemocy, ma od tego prawą rękę – Hinxa (Dave Bautista). Prawie dwumetrowy dryblas z atletyczną budową ciała przy każdym spotkaniu z Bondem zamienia okolicę w perzynę (nawet jeżeli są to tylko wagony w pociągu).
Spectre to wycieczka przez kilka kontynentów, pościg za śladami i finał tam, gdzie się wszystko zaczęło. Sam Mendes kocha Bonda i kocha kino. Jego ponowny angaż jako reżysera dał ortodoksyjnym bondomaniakom możliwość przeżycia czegoś szczególnego. Dostali oni bowiem wszystko to, co powinno się w Bondzie znaleźć, czyli między innymi piękne kobiety (dla amatorów dobrego wina jest Monica Bellucci, a dla wielbicieli szybkich mocnych shotów – aktualna „dziewczyna Bonda” – Léa Seydoux). Jest Martini, Aston Martin, smoking, pistolet Walther PPK, wybuchowe gadżety. Wielbiciele fetyszy będą wniebowzięci. Macie ochotę na chwilę sentymentu? Proszę bardzo: Mendes ubiera Christophera Waltza w oryginalną marynarkę z wykładanym kołnierzem (nehru jacket) taką, jaką nosił Joseph Wiseman w Dr. No w 1962 roku. Zaś blizna powstała u jednej z postaci w czasie akcji w Spectre, to jak nic wizerunek Blofelda (Donald Pleasence) z You only Live Twice (1967). Nie zdradzę reszty swoich spostrzeżeń i zostawię Wam je na seans.
Największą zaletą (i jak się w finale okazuje również wadą) jest autoironiczne podejście do postaci i gatunku. Zblazowany Daniel Craig przesłuchujący mysz jest świetny. „Kto Cię przysłał? Dla kogo pracujesz?”. Szpiedzy zadawali te pytania setki razy. Piękna scena skracająca dystans pomiędzy widzem, a szpiegiem jej królewskiej mości. Chwilę później Bond grzebie w starych kasetach VHS szukając kolejnego tropu. Czy jednak twórcy nie zagubili gdzieś istoty rzeczy, czyli intrygi? Trochę zagubili. Sam finał to miejscami parodia parodii (Austin Powers się kłania) i wyciąganie z rękawa brazylijskich twistów wcale nie dodawało napięcia, a wręcz osłabiało powagę sytuacji. Sama końcówka też pozostawia wiele do życzenia, gdyż zaliczanie przez Jamesa kolejnych „oesów” nie należało do najbardziej kreatywnych rozwiązań.
Gdzieś ponad tym wszystkim unosi się pewna refleksja, a koniec jest nad wyraz smutny. Nie wiem w jakim stopniu twórcy chcieli dopiec globalnej inwigilacji, ale z pewnością udało im się zabrać głos w sprawie Edwarda Snowdena. Zakończenie traktuję nie inaczej niż pożegnanie Daniela Craiga z serią (chociaż plotki na IMDB wskazują przy duecie Mendes & Craig kolejną część. Poczekamy zobaczymy). Craig to mój drugi ulubiony Bond po Timothym Daltonie. Szorstki, szarmancki, twardy z nieco łobuzerską aparycją. Cieszę się, że Spectre zostało nakręcone w ten sposób. Dzięki Mendesowi Bond znowu żyje. Pełen akcji, pościgów, pięknych kobiet (hej, czy mi się wydaje, czy żeńska obsada była wyjątkowo nieliczna?) i lekkich uszczypliwości między Bondem a Oberhauserem. Polecam.
Za seans dziękuję sieci kin:
Czas trwania: 148 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: John Logan, Neal Purvis, Robert Wade, Jez Butterworth, Ian Fleming (pierwowzór postaci)
Obsada: Daniel Craig, Christoph Waltz, Léa Seydoux, Ralph Fiennes, Monica Bellucci, Ben Whishaw, Dave Bautista
Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
Muzyka: Thomas Newman