Akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX.wieku, kiedy kowboje najchętniej odwiesiliby już kapelusze, colty schowali do szuflad, zajęli się rolą, a przede wszystkim żonami. Jest pewne miasteczko. Miasteczko jakich wiele. To konkretne nazywa się Bright Hope, lecz tym razem nawet nazwa nie pomoże w rozgonieniu czarnych chmur, które nadciągają nad mieścinę.
Jak w wielu przedstawicielach tego gatunku, akcja zawiązuje się wokół nieznajomego, który przybywa do miasteczka. Bright Hope liczy sobie 268 mieszkańców, więc każda nowa twarz wzbudza zainteresowanie. Jak się okazuje, słuszne zainteresowanie idzie przeważnie w parze z nieufnością…
Rozwój wypadków prowadzi do tego, iż w rezultacie z Bright Hope zostaje porwana pielęgniarka, zastępca szeryfa oraz znika nieznajomy. Wszystkie zaś tropy prowadzą do plemienia troglodytów. Na odsiecz wyruszają szeryf Franklin Hunt (Kurt Russel), kulejący mąż pielęgniarki – Arthur O’Dwyer (Patrick Wilson), wielki zabójca Indian i mitoman w jednej osobie – John Brooder (Matthew Fox, którego w ogóle nie poznałem w tej odsłonie) oraz wisienka na torcie, czyli Chicory (Richard Jenkins) – sypiący anegdotami z rękawa wdowiec (chociaż bynajmniej nie jest chodzącą apoteozą życia, a raczej kwintesencją czarnego humoru).
Reżyser S. Craig Zahler wykonał z wielką starannością swój debiut. W kameralnym westernie zamknął gęstą opowieść o kanibalach. O kim? O kanibalach. Western to tylko tło wydarzeń. Jakże zacne, oczywiście. Głównym bowiem motorem podtrzymującym uwagę widza (pomimo leniwego tempa) jest horror. Zahler stworzył klimat na zasadzie wspinania się na najwyższe piętro wieżowca. Wiemy, że na szczycie, na ostatnim pietrze musi coś być. Po drodze być może niewiele, ot kilka budzących grozę przystanków. Im jednak dłużej się wspinamy, to jak bohaterowie jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, spoceni, struci naszym kiepskim położeniem. W przypadku kuśtykającego Arthura, każdy kilometr w linii prostej to jak zdobywanie Mount Everest. A tu jeszcze czeka przecież ostatnie piętro. Najgorsze jest też to, że nic nie zwiastuje ogromu pierwotnego zła czyhającego tuż, tuż. Jeszcze kilka metrów. Jak daleko posunie się twórca w finale? Przecież po drodze nie było aż tak okrutnie. Wiadomo, że kanibale będą, ale czy jako debiutant twórca odważy się epatować przemocą i da się zapamiętać jako twórca rzeźnik? Odpowiem już teraz: S. Craiga Zahlera zapamiętam jako twórcę rzeźnika.
Przez chwilę narzekałem na zbyt leniwe tempo. Teraz już wiem, że nawet tych kilka nic nie wnoszących do fabuły scen miało tylko uśpić moją czujność. Jeżeli zaś miałbym już na coś narzekać, to własnie na Patricka Wilsona, który wygląda po prostu „zbyt współcześnie”. No i niestety za dużo z nim nie można zrobić w tej kwestii. Taki Kurt Russel z brodą wygląda tak, jakby się z nią urodził. Jakkolwiek świetnie by nie zrobili chociażby wąsów Wilsonowi, to i tak by wyglądały jak naklejone.
Westerny kręci się cały czas. Jako gatunek na pewno nie umarł i nie umrze nigdy. Z pewnością natomiast odnotować można spadek formy. Na szczęście pojawia się kilka filmów, jak ten tu recenzowany, pokazujących, że żaden dotychczasowy twórca nie może być pewny swojej pozycji, gdyż zawsze może wystrzelić ktoś bardziej kreatywny. Brawa dla pana Zahlera.
Czas trwania: 132 min
Gatunek: Horror, Western
Reżyseria: S. Craig Zahler
Scenariusz: S. Craig Zahler
Obsada: Patrick Wilson, Kurt Russell, Sean Young, Matthew Fox, David Arquette, Michael Paré
Zdjęcia: Benji Bakshi
Muzyka: Jeff Herriott, S. Craig Zahler