Moja poniższa recenzja ukazała się również na portalu NoirCafe.pl, link tutaj.
Nigdy nie pasowałem do tego świata. Jakoś nigdy również nie potrafiłem pogodzić się z niegodziwością, która nastała. Cóż… Teraz, gdy nie zdołałem ochronić tych, których kochałem, pozostało mi cierpieć w samotności. Powinienem cierpieć, jednak znowu czuję piach na podniebieniu i znowu mam to nieodparte uczucie, że ktoś chce mnie dopaść… Przecież nie mogłem wszystkich uratować i wiem, że zawiodłem. Cały czas ją widzę. Pojawia się nagle, jak jakaś projekcja w moim mózgu. Nieważne, czy biegnę, stoję, rozmawiam. A teraz? Teraz znowu uciekam…
George Miller (urodzony w Chinchilla w Australii) w dzieciństwie pustynię miał za oknem (albo przynajmniej niedaleko). Jako reżyser swój największy komercyjny sukces odniósł w latach 80., powołując do życia Mad Maxa – wojownika szos. Sam jednak odżegnuje się od tego, jakoby Mad Max był inspirowany innym klimatycznym postapokaliptycznym filmem Chłopiec i jego pies z Donem Johnsonem. To mało ważne. Oba filmy są świetne, a Miller miał o tyle szczęście, że w swoim tytule miał Mela Gibsona, któremu z szaleństwem do twarzy… Teraz, w wieku 70 lat, George Miller pokazuje światu swoje opus magnum. Każdy fan Mad Maxa drżał o film Millera i o to, co uczyni z filmową legendą. Wszak popełnił po drodze takie filmy jak Babe, czy obie części Happy Feet. To wszystko okazuje się w tym momencie mało istotne. Mad Max: Na drodze gniewu wszedł do kina niczym jednostka SWAT w trakcie nalotu na melinę.
Mad Max to już nie jest tylko główny bohater, to raczej nazwa dla całego postnuklearnego środowiska, do którego zostajemy zaproszeni. Siadajcie więc wygodnie w fotelu i pławcie się w tym szaleństwie. O czym opowie George Miller w swoim najnowszym filmie? Zarys scenariusza można streścić w trzech zdaniach. Pojawia się Max, który znowu jest w drodze. Porwany zostaje dawcą, czyli zbiornikiem, z którego odsączana jest krew dla żołdaków Nieśmiertelnego Joe (znany z części pierwszej Hugh Keays-Byrne). Joe, który okrzyknął siebie półbogiem, kontroluje życie pod swoją cytadelą. W przypływie dobrego humoru pozwala uruchomić wodospad i zrzucić „na raz” hektolitry wody, by ludzie uwierzyli, że to właśnie on jest zbawcą ludzkości. Fanatycznie oddani żołnierze pod wodzą kierowcy lidera – Furiosy (Charlize Theron) wyjeżdżają co jakiś czas z konwojem w kierunku sąsiednich „stref” będących pod kontrolą watażków o podobnym do Joe bestialskim usposobieniu. Właśnie w tym momencie następuje właściwa akcja, która nieprzerwanie trwa do napisów końcowych. Furiosa zdradza, bo fala goryczy przelała się w jej sercu. To ona stanowi zarzewie buntu i to ona wyrasta na kolejnego wojownika szos, rozpoczynając właściwą akcję. Tak! To jest dobra godzina pościgu i walki na pustynnej arenie. Gdzie psychoza dosiada koni mechanicznych i w szale zniszczenia jedzie na oślep po kolejne trofea. Miller nie zwalnia do końca. A wszystko wygląda jak bieg zwycięskiego maratończyka, który nie zatrzymuje się po drodze… Cały scenariusz jest tu o tyle ciekawy, że stanowi kwestię otwartą i Miller, jak rzadko który twórca, proponuje nam byśmy pracowali z własną wyobraźnią na najwyższych obrotach. Jesteśmy ciekawi, jak zaczęło się zarzewie buntu. Jesteśmy ciekawi, jak wygląda sąsiedztwo cytadeli. Jesteśmy ciekawi wszystkiego i wszystko musimy sobie sami dopowiedzieć…
Nie wiem, jaki prywatnie jest Miller, ale po tym filmie bałbym się z nim jechać samochodem. Wszyscy młodzi gniewni filmowcy z Hollywood i nie tylko powinni czuć wielki respekt przed tym majstersztykiem kina akcji. Nie oszukujmy się. Akcja jest tu najważniejsza. Wysokooktanowe silniki brzmią fantastycznie, a to, co się dzieje podczas walki w zwarciu samochodów, to pokaz możliwości wszystkich specjalistów od drogowych pościgów. Auta fruwają i wybuchają. Stal jest zgniatana, koła odpadają, ogień trawi naczepy i ludzi. Benzyna płonie żywym ogniem jak napalm w Czasie Apokalipsy. Jednak jest coś jeszcze ponad to wszystko. Historia buntu głównej bohaterki. Tak… głównej bohaterki, ponieważ Max tym razem stoi w cieniu. Jest jak klamra spinająca fabułę i postać, która tylko pomaga prowadzić wszystko do przodu. Jednak wybrańcem, który występuje tak często w filmach postapokaliptycznych, jest tu Furiosa. W żadnej z dotychczasowych części nie było nikogo, kto śmiał wyjść przed Maxa. Furiosa to wściekłość za lata niewoli, a jej wybuch widzimy już w chwili, gdy zaczyna realizować swój plan. Przypomniało mi to zabieg Joon-ho Bonga z jego Snowpiercera. Tam też stłamszone społeczeństwo poznajemy w momencie, gdy przychodzi czas na bunt.
Charlize Theron to wielka niespodzianka Georga Millera. Teraz wiem, że rola Furiosy doskonale pasuje do jej aktorskiego emploi, a wyraz bólu i cierpienia, który jest wypisany na jej twarzy, przypomina chociażby jej występ w filmie Monster. Furiosa i Max to partnerzy na drodze gniewu. Oboje chcą przeżyć i oboje mają do tego prawo. Udało się również pokazać chemię między postaciami, bez tandetnych kadrów z maślanymi oczyma czy peanów wygłaszanych na cześć miłości i uczuć.
Największe jednak obawy miałem co do odtwórcy głównej roli. Tom Hardy z pewnością wiedział, że nie wykrzesa z siebie takiego szaleństwa jak Mel Gibson. Bynajmniej nie wykorzystując tego, co było największą siłą Gibsona: jego obłąkanego spojrzenia. Widz od razu wiedział, że Mad Max z lat 80. ma nie po kolei w głowie. Tom Hardy, żeby „zasłużyć” sobie na przydomek szalonego, musiał grać całym ciałem. Pochrząkiwanie, mimika miejscami jak u Spuda z Trainspotting, zaś głos jakby oderwany od rzeczywistości (głosu de facto używa rzadko, więc widz ciągle czeka na jakieś znamienne słowa niczym u Silent Boba). Spisał się więc świetnie i w tym momencie ciężko sobie wyobrazić innego odtwórcę tej roli w zapowiedzianym Mad Max: The Wasteland. Jakim w rezultacie człowiekiem okazuje się Max? Mimo tego, że poznajemy go, gdy jest wrakiem, wegetującym cieniem człowieka, to jego życie nabiera barw na ten jeden konkretny moment – gdy znowu jest potrzebny, gdy znowu może służyć ludziom. A później? Znowu powróci na drogę odkupienia w poszukiwaniu kolejnych potrzebujących. Nigdy nie odzyska spokoju i nigdy nie pozbędzie się powracających koszmarów.
Wszystko w tym filmie się zgadza. Od świetnej muzyki z gitarowymi riffami i podniosłym rytmem bębnów, aż po użytą kolorystykę na kliszach (na którą ostatecznie zgodził się Miller. Plan miał inny. Chciał, by Fury Road był widowiskiem czarno-białym. Na taką wersję przyjdzie nam poczekać do wydania blu-ray). A gdy pojawiły się napisy końcowe i siedziałem jeszcze z przyspieszonym oddechem, wiedziałem, że wszystkie nadchodzące premiery wydają się takie… niepoważne. To właśnie Mad Max jest esencją kina. Z bohaterem gotowym rzucić się w ogień, z ludźmi, którzy są gotowi poświęcić swoje życie. Z obrazem wykuwającym wspomnienia w umyśle widza, który przecież widział już wszystko. I już wiem, że cały Marvel i nadchodzący wielkimi krokami Star Wars nie da mi takich wrażeń i tak intensywnie spędzonych dwóch godzin. Znacie ten motyw, gdy na zagranicznych plakatach cytowane są nagłówki z recenzji? Gdybym mógł podpisać w cudzysłowie ten czas spędzony z filmem Mad Max: Na drodze gniewu, napisałbym…
Zatęsknicie za Mad Maxem 5 minut po seansie
Czas trwania: 120 min
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Reżyseria: George Miller
Scenariusz: George Miller, Brendan McCarthy, Nick Lathouris
Obsada: Tom Hardy, Charlize Theron, Nicholas Hoult, Hugh Keays-Byrne, Zoë Kravitz
Zdjęcia: John Seale
Muzyka: Junkie XL