David Robert Mitchell, nieznany reżyser z impetem wchodzi do kin z filmem
Coś za mną chodzi. Będąc jednocześnie scenarzystą nakręcił opowieść na tyle oryginalną, że można tym samym pokusić się o podczepienie tytułu pod nowy podgatunek – horror prokreacyjny…
Od pierwszych minut seansu towarzyszy nam niepokój. Młoda dziewczyna wybiega o świcie z domu, obiega podjazd, robi duże kółko na ulicy i wbiega z powrotem przez drzwi tylko po to, by zaraz ponownie wybiec, wsiąść do samochodu i odjechać. Klasyczne rozpoczęcie i zawiązanie intrygi bynajmniej nie umniejsza tytułowi. W pierwszych minutach jako swoisty
appetizer dostajemy scenkę odpowiednio przygotowaną przez specjalistów od charakteryzacji.
Ma to oczywiście zasiać w widzu nadzieję na brutalny seans (brutalny w dobrym tego słowa, filmowym znaczeniu). I chociaż brutalnie nie jest, a strasznie raptem w kilku miejscach, to ciężko oderwać oczy od ekranu. Ten seans po prostu hipnotyzuje aurą horrorów z przełomu lat 80-tych i 90-tych. David Mitchell sprytnie poszedł jednak dalej. Nie zamknął zagrożenia w konkretnej osobie, nie jest to również żadne nadprzyrodzone ghost-story.
Główna bohaterka Jay Height (Maika Monroe), to dziewczyna z przedmieść. Z tych samych przedmieść w jakich rozgrywała się akcja Koszmaru z Ulicy Wiązów z 1984 roku. W czasie kolejnej randki ze znajomym, jeszcze nie do końca chłopakiem, dochodzi do zbliżenia (co ważne za obopólnym przyzwoleniem). Okazuje się, że oprócz wiadomej przyjemności wynikającej ze spółkowania, mężczyzna miał jeszcze inny cel. Otóż COŚ za nim chodziło, a jedyną szansą na pozbycie się tego uczucia i, jak się później okazuje, prawdziwego fizycznego zagrożenia jest właśnie odbycie stosunku z inną osobą. Głupie? Nie, bardzo oryginalne.
Chłopak porzuca przerażoną dziewczynę i znika. Jay z oczywiście nie dającą wiary w opowieść grupką przyjaciół (przynajmniej na początku) musi stawić czoła niebezpieczeństwu. Cały film przebiega na zasadzie zbliżającego się zła pod postacią kolejnych osób. Gdy zło dotrze do celu, najpewniej w okrutny sposób odbierze życie. Gdzie tkwi w takim razie w moim mniemaniu fenomen tego tytułu? Po pierwsze i najważniejsze: klimat. Twórcy kłaniają się nisko w pas wszystkiemu co oglądali w kinie grozy przed 30-stu laty. Reżyser (rocznik 74′) z pewnością lubował się we wszystkich horrorach na vhs i teraz daje temu upust. Poczynając od umiejscowienia akcji na przedmieściach, przez muzykę, w końcu grupkę przyjaciół ze szkoły średniej.
Operator Mike Gioulakis doskonale zrozumiał zamysł twórcy i sfotografował przedmieścia tak jak pamiętamy je chociażby z serialu
Cudowne Lata. Szerokie podjazdy, gdzieniegdzie sąsiad koszący trawnik, dzieciaki grające w kosza i Chrysler LeBaron Town & Country stojący na podjeździe (lub jemu podobny model). Odwołując się więc stylistyką do lat 80-tych i 90-tych Mitchell nie wskazuje na konkretną filmową inspirację, a raczej okres.
To samo tyczy się muzyki. Ta idąc w parze z obrazem tworzy doskonałe uczucie powrotu do ery magnetowidów. Ten sentyment widzimy szczególnie w momencie przejazdu przez „stare przedmieście” z ruderkami w zabudowie bardziej strzelistej i wyższej niż ma to miejsce obecnie. Taki nostalgiczny przeskok w już i tak stylizowanym na lata 80-te filmie. Ciekawy zabieg swoją drogą. Jeżeli chodzi o soundtrack, to w jego przypadku jest jasno wskazany jeden inspirator. Pośród wielu znajomych dźwięków z horrorów da się wyłapać kilka taktów i nawiązań do tego jednego szczególnego tytułu: wspomnianego już Koszmaru z Ulicy Wiązów i muzyki autorstwa Charlesa Bernsteina.
Osobną kwestią jest zamysł reżysera, świadomy bądź nie, dotyczący tematu przewodniego, czyli zagrożenia płynącego ze przygodnego seksu. Czyżby David Mitchell próbował tym samym przemycić delikatną satyrę na rozwiązłość seksualną młodego pokolenia w Stanach Zjednoczonych? A może (będę się ku temu skłaniał) chciał zrobić dobre podwaliny pod przyszłe zaloty wszystkich nie potrafiących sobie poradzić nerdów? No, bo przecież jeżeli coś za tobą chodzi ślicznotko z high-school i masz nieodparte wrażenie, że ktoś cię śledzi, wystarczy się z nim przespać… z kimkolwiek.
Na przykładzie zeszłorocznego The Guest i również tam występującej Maiki Monroe (czyżby rodziła się królowa horroru na miarę naszych czasów?) widać, że warto zainwestować we wspomnienia. Zdaję sobie sprawę, że dla większości widzów wpatrzonych w mainstreamowe tytuły Coś za mną chodzi przemknie niezauważony – niestety. Prawdziwi entuzjaści kina powinni odkryć wielki potencjał w tytule. Tutaj dochodzimy do kwestii malkontenctwa. Nie ukrywam, że horror Mitchela jak mało który nadaje się do wyłapywania potknięć i nielogicznych zachowań. „Dlaczego ten chłopak nie zrobił na początku filmu, tego co ten drugi na końcu?”. „Dlaczego nie pojechali dalej?”. „Dlaczego nie zwija się z bólu po postrzale?” itd. Jeżeli zauważyliście w sobie nutę skorą do wychwytywania dziur w scenariuszu, odpuśćcie sobie. Jeżeli nie lubicie horrorów i irytują was wrzeszczące nastolatki, nie oglądajcie. Jeżeli uważacie, że Koszmar z Ulicy Wiązów to beznadziejnie głupi film dla zwyroli, nie idźcie do kina. Całą resztę zapraszam serdecznie, być może spotkacie mnie po raz drugi na seansie 🙂 Polecam, bo to świetna rozrywka.
Czas trwania: 100 min
Gatunek: Horror
Reżyseria: David Robert Mitchell
Scenariusz: David Robert Mitchell
Obsada: Maika Monroe, Keir Gilchrist
Zdjęcia: Mike Gioulakis
Muzyka: Rich Vreeland