Obejrzałem go w ostatnich dniach zeszłego roku. Gdybym dzisiaj pisał filmowe podsumowanie, recenzowany tytuł z pewnością znalazłby się wśród najlepszych z 2014 roku. The Rover w reżyserii David Michôda (twórcy genialnego Animal Kingdom z 2010 roku), to najlepsza kinowa, gęsta atmosfera od lat. Ostatni taki popiół na podniebieniu czułem przy okazji Melancholii. Jednak tak jak Von Trier skończył Melancholię zagładą ludzkości, tak od tego Michôd rozpoczął swoją opowieść. Niestety, w obrazie australijskiego reżysera nasz gatunek przeżył i poniósł za to srogą karę. Apokalipsa, czy jak to twórca na początku filmu nazwał ogólnoświatowy kryzys, doprowadził do zgonu ludzkiej empatii. Nie ma jej i do końca seansu nie uświadczymy słowa „dobro”.
The Rover (2014)
Ludzie w The Rover są jak cyborgi. Nawet gorzej, bo zaprogramowany cyborg lub android ma jakiś cel. A my? Zostaliśmy już tylko jako homo, bez sapiens. W tych okolicznościach, na wypalonej ziemi, poznajemy głównego bohatera Erica (Guy Pearce). Jest taki jak wszyscy ocaleli na tej ziemi. Jak więzień obozu koncentracyjnego… Tylko ogrodzenia nie ma. Jest ono zresztą niepotrzebne. Dystopijny świat z pozorną wolnością. Możesz jechać aż po sam horyzont i z powrotem. Tylko po co? Nic nie ma sensu. Nie ma celów, nie ma pragnień, nie ma potrzeb. Eric jednak do czegoś dąży i ten tajemniczy cel napędza go do działania. Ma samochód i jeden kierunek. Musi zrobić jeszcze jedną, jedyną rzecz i może stać się rośliną jak reszta. Cel jego podróży poznamy w finale i choć niektórym wyda się trywialny, okaże się w rezultacie najbardziej ludzkim odruchem w tym świecie bez zasad.
Podróż Erica zostaje przerwana już na początku filmu, gdy trójka „pomieszkujących” w tym środowisku kradnie jego samochód. Nasz bohater będzie do finału podążał za swoim samochodem po drodze zabierając jeszcze jedną zbłąkaną duszę. Rey, w tej roli Robert Pattison, okazje być bratem jednego ze złodziei. Teraz, podążając gatunkowymi kinem drogi, jadą wśród kurzu, krwi i ludzkiego cierpienia w kierunku końcowych sekwencji.
Znając utarte schematy kina drogi, pełni różnic bohaterowie filmu powinni w końcu się do siebie przekonać stawiając razem opór kolejnym przeciwnościom losu. Tu tak nie jest. Klimat totalnej beznadziei i braku wspólnego języka towarzyszy postaciom do końca filmu… Twórca potęguje obraz upadłej cywilizacji sugestywną muzyką Antonego Partosa. Wyobraźcie sobie obraz spustoszonej okolicy przy akompaniamencie kontrabasu… Jednakże da się wyczuć wśród niektórych mieszkańców przemożną chęć wprowadzenia chociażby zalążka tego co było. W scenie w sklepie (sklep to duże słowo na miejsce, w którym gość chce się pozbyć starego szmelcu), gdy właściciel z wycelowanym karabinem w Erica oznajmia, że przekaże mu informacje, jeśli Eric wybierze sobie coś z jego asortymentu… Potrzeba uchwycenia chociażby sekundy, gdy człowiek miał jakąś potrzebę jest właśnie tak ogromna.
To posępny i pełen smutku film ze świetną kreacją Pearce’a i jeszcze lepszą Pattisona. O ile Guy’a Pearc’a można chwalić bez końca, to właśnie dla Pattisona należą się specjalne oklaski. Bożyszcze nastolatek rozwieszany na ścianach pokoi tuż po premierze Twilight, teraz jawi się jako aktor z krwi i kości, a nie tylko przypudrowany wampir bez kłów. U Cronenberga w Cosmopolitan i Maps to the Stars wziął tylko rozbieg. U Michôda biegnie już pełną parą pokazując widzowi czego nauczył się na deskach Barnes Theatre Company. W The Rover gra autystycznego chłopaka pełnego lęku i kompletnie nie potrafiącego odnaleźć się po apokalipsie. Przede wszystkim za dużo mówi, a ludzie w The Rover nie mówią, tylko cierpią i czekają na zgon. Co gorsza, Ray wspomina… Wspomina czasy, gdy był dzieckiem, gdy mieszkał na farmie. Ludzie w The Rover nie wspominają, bo skoro nie ma już przyszłości, to po co rozpamiętywać przeszłość.
Film bez fajerwerków, a jednocześnie będący wielkim pomnikiem dla naszego gatunku. Gatunku, który dąży do samozniszczenia. Będący równocześnie przestrogą, by w odpowiednim czasie palnąć sobie w łeb, żeby nie musieć oglądać wizji Michôda „na żywo”.