Ostatnie dni z życia gwiazdora, który mógł być mega gwiazdorem. I choć rezyser dał mu na imie Blake, i choć wydarzenia są tylko inspirowane tymi mającymi miejsce naprawdę, to wiemy o kogo chodzi. Zresztą… nikt tutaj nie zaprzecza, że Blake to Kurt Cobain. Patrząc na snującego się po willi Michaela Pitta, którego charakteryzatorzy „zrobili” na wokalistę Nirvany, puszczamy mimo uszu to ciągłe Blake i Blake… Przecież to Cobain.
Gus Van Sant ciągle eksperymentuje z gatunkami, formami przekazu. Jego rozcągniete do granic możliwości ujęcia niejednego widza wciskają w objęcia snu. Jednak potrafi opowiedzieć historię bez moralizowania, zostawiając nam, widzom, miejsce na interpretacje i wyciąganie własnych wniosków. Tak też jest i tym razem.
Wokalista Nirvany jest tutaj pokazany w ostatnim stadium choroby. On i reszta zespołu zaszyli się w posiadłości/fortecy i w oparach grungu lawirują między komnatami, słaniając się na podkurczonych nogach jak ludzie warzywa. Taki też jest film. Gus Van Sant pokazuje Cobaina z trzeciej perspektywy jak w koszulce, która wygląda jak po trzecim sezonie Walking Dead, idze tempem żółwia od szklarni do kuchni, od sypialni do lasu itd. Sam też wygląda jak zombie.
Cobain przed swoimi „ostatnimi dniami” leczył się w klinice odwykowej. Chciał (lub raczej nie chciał) walczyć ze swoim uzależnieniem od heroiny. Ta, jako pochodna morfiny i kilakrotnie od niej silniejsza, uzależnia bardzo szybko. Psychicznie i co najważniejsze fizycznie. O ile uzależnionego psychicznie można zamknąć w klatce i donosić posiłki, to uzależnionego fizycznie trzeba już leczyć specjalistycznie. Uciekając z kliniki podpisał tym samym na siebie wyrok…
Ja wiem, że nie każdemu jest pisany koniec szczęśliwego dziadka z liczną dziatwą na kolanach. Pomimo tego, że w licznych przypadkach presja zapewne jest. Załóż rodzinę, miej dzieci, ustatkuj się. Fuck it. Wszystko jest dla ludzi… Jednak niektórzy mają bliskich, którym na Tobie zależy. Cobain wyłączył wszystkich ze swoich ostatnich dnich. Unikał kontaktów, uciekał. Jeżeli już do spotkania doszło, jak w przypadku wizyty domokrążcy, rozmowa była na zasadzie dialogu ze ścianą. Heroina wyżarła już wszystko. Do końca, pamiętając swoją rolę wokalisty i tekściarza próbował coś tam stworzyć. Był to oczywiście jeden wielki bełkot.
Robi wrażenie tak znana dla stylu reżysera scena, gdy Cobain próbuje coś wykrzesać w swoim mini studiu nagraniowym. Kamera obserwuje wszystko zza okna i powoli się cofa, nie mogąc znieść tego jazgotu. Muzyk puszcza podkład, nawet coś tam gra na gitarze, później przesiadka na perkusję, jakieś sample i powtarzający się głos.
Reżyser nie pokazuje nam narkotyków. Nie puszcza nam też muzyki Nirvany do uszu. Jemu chodzi o coś więcej, Cobain to tylko pretekst do zwrócenia uwagi na wszystkich tych uciekających od rzeczywistości. Być może jeszcze jest czas?
I tak w końcu heroina dotarła do procesora, przejęła kontrolę i powiedziała: „Tak, to już czas, pociągnij za spust”. I rozwalił się lider Nirvany i lider generacji grunge. Nie mogąc dostosować się do tempa, jakie narzuciły wytwórne i fani, kolejny samotnik, który chciał po prostu śpiewać piosenki uciekł z ziemskiego padołu. Najgorsze w jego uzależnieniu i schizofrenii w jaką najpewniej popadł była reakcja otoczenia. No tak, przecież jest artystą, to, że chodzi w zasranej koszulce i mamrocze pod nosem to normalne. Jest artystą, lubi poćpać, tworzy świetne teksty, zostawcie go. Zostawcie go, to najczęściej słyszymy od tych, którzy mijają go na korytarzach w posiadłości. Tu nie chodzi nawet o to, że było inaczej. Że tak naprawdę Cobain był NAPRAWDĘ sam w chwili śmierci, tu chodzi o to, że fabuła Van Santa jest nakreśleniem sytuacji jaka panowała wokół muzyka. Przyzwolenie, brak interwencji. To musiało się tak skończyć. Być może spojrzał na koniec na drzwi, na telefon, w okno. Nikogo nie było kto mógł go chwycić za rękę i wyciągnąć z objęć śmierci.
Czas trwania: 97 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Gus Van Sant
Scenariusz: Gus Van Sant
Obsada: Michael Pitt, Lukas Haas, Asia Argento, Ricky Jay
Zdjęcia: Harris Savides
Muzyka: Rodrigo Lopresti