Niesamowity Spider-Man 2 nie jest tak niesamowity, jak to tytuł sugeruje. Przede wszystkim jest bardzo nierówny, jeżeli chodzi o poziom i treść kierowaną co chwilę do innej kategorii widza. Do nakręcenia najnowszej odsłony przygód człowieka pająka producenci zatrudnili po raz kolejny Marca Webba. Cała produkcja zresetowanej serii, zaczynając od roku 2012, jest dla mnie zagadką. Wspomniany Marc Webb, któremu oddano w ręce 250 mln dolarów i kultową komiksową postać, dotąd był znany tylko z dobrego skądinąd filmu 500 days of summer z Josephem Gordon-Levittem. Zdaję sobie sprawę że reżyserzy pozyskiwani przez gigantyczne studia filmowe do blockbusterów są najczęściej sprawnymi „najemnikami”.
Machina produkcyjna jest tak ustawiona, że tego nie można zepsuć (na pewno?). Jednak to i tak był zaskakujący wybór.
Druga sprawa to odtwórca głównej roli. Lubiłem postać, którą wykreował Tobey Maguire. Zgoda, był trochę nieobecny, jakby przedawkował leki uspokajające, ale potrafił się zerwać do akcji. Postać pająka jest szlachetna, poczciwa, urocza. W chwilach zagrożenia musi być ostry i widz powinien czuć, że może zamienić się w ptasznika siejącego postrach w szeregach wroga. Tobey to miał. W 2012 roku podmieniono go na Andrew Garfielda, hmm… Nie podobał mi się w 2 lata temu, nie podobał mi się i teraz. Garfield w tej roli jest jak wyjęty z rozkładówki czasopisma młodzieżowego. Brakuje jeszcze czterech takich i można złożyć boysband. To tyle jeżeli chodzi o dwie podstawowe i najważniejsze dla mnie kwestie, twórca i aktor.
Co zaś do samej historii znów jest nierówno. Czułem się jakby twórcy na siłę próbowali ściągnąć do kina nowych widzów, tych z okolic Zmierzchu. Próbowali im na siłę sprzedać ckliwe momenty kiepskiego love story. Na to wszystko nakłada się (a powinno być odwrotnie) tradycyjna opowieść z kart komiksów. Spider-Mana spotykamy w tym roku podczas rutynowych działań na ulicach Nowego Jorku. Bandyci, złodzieje, porywacze itd. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Oblepiając swą siecią Wielkie Jabłko (kto to sprząta?) ma dylemat. Powinien mieć, nie można przecież dopuścić do tego by był zwykłą dwuwymiarową papierową postacią. Cały czas pamiętając obietnicę, którą złożył ojcu swojej ukochanej Gwen, miota się nasz pająk niemożebnie. Nie powinien się z nią spotykać, gdyż posiadając ogromne moce i ściągając na siebie wszystkie nieszczęścia tego świata, naraża ją na niebezpieczeństwo. Schodzą się i rozstają parokrotnie w trakcie ponad dwu godzinnego seansu. Do tego dochodzą melodramatyczne wątki w stylu „gdyby twój wujek mógł tu być” i nie czekając długo słyszymy „gdyby moi rodzicie mogli to widzieć”. Łzy same cisną się do oczu nastolatków… Zapominając o sferze prywatnej naszego bohatera i skupiając się na przygodowej części fabuły możemy czuć się już trochę bardziej usatysfakcjonowani.
Na główną oś scenariusza nakładają się dwa główne wątki. Klucząc i krzyżując się parokrotnie, łączą się w finale i pędzą w kierunku trzeciej części przygód niesamowitego Spider-Mana. Pierwszy wątek to oczekiwany przez widzów główny przeciwnik naszego herosa. W każdym kolejnym filmie, czy to ze stajni MARVELA, czy stajenki DC COMICS, czy z innej, to właśnie przeciwnik jest najbardziej wyczekiwaną postacią. Jak będzie wyglądał? Czy będzie w stanie zagrozić superbohaterowi? Tym razem postawiono na Electro. Jamie Foxx, który się w niego wciela jest najmocniejszą stroną tej części. Zarówno on, jak i sam Electro. Na początku inżynier elektryk, zamknięty w sobie, z rozwijającą się schizofrenią. Dziwak jakich mało. NIKT go nie zna, NIKT go nie widzi. Ulegając wypadkowi zamienia się w spełnienie swoich marzeń. W końcu świat na niego zerknął. Jednak nie przez to kim jest, lecz przez to co robi. Jako Electro stał się potężnym przeciwnikiem. Zdolny zapanować nad każdą formą energii sieje spustoszenie w centrum Nowego Jorku. Jego pierwsze spotkanie z pierwszym na planecie dwunożnym pająkiem jest co najmniej spektakularne. Jamie Foxx wie jak zagrać oderwanego od rzeczywistości. Przed przemianą przypomina trochę granego przez siebie Nathaniela Ayersa z filmu Solista. Rozbiegane spojrzenie, niepewność, czające się szaleństwo.
Drugim wątkiem jest powrót na stare śmieci Harry’ego Osborna (Dane DeHaan). Dziedzic fortuny korporacji Oscorp. Nieuleczalnie chory z jedną nadzieją na dalsze życie. Paradoksem jest to, że Harry będący przyjacielem z dzieciństwa Petera, jedyną szansę dla siebie widzi w krwi, która płynie w żyłach Spider-Mana. Zrobi wszystko by go do tego nakłonić.
Minusy tego filmu spływały na mnie przez cały seans, ale spokojnie – plusów było tyle samo, albo ciut więcej. Wielki plus za ścieżkę dźwiękową. Hans Zimmer w porozumieniu z Johnnym Marem stworzyli naprawdę dobry podkład pod pajęczą siecią. Zaś numer, który rozbrzmiewał na Times Square, gdy Electro miał swój coming out, to coś powalającego. Miałem wrażenie, że Jamie Foxx wraz z budzącym się gniewem nucił złowrogo motyw z sali kinowej. I znowu mały niesmak. Przy tej samej potyczce, scena ze Spide-Manem z hełmem strażaka. Nie kupiłem tych momentów, a było ich dużo więcej.
Spiętrzające się niczym fale Dunaju wątki to prawdziwa zmora filmu Webba. Otwierające sceny z rodzicami Petera Parkera, późniejsza „zagadka” skórzanej teczki, to kompletnie niepotrzebne elementy historii. Na co to komu? Ależ odpowiedź nasuwa się sama. Scenariusz jest prosty jak drut, więc trzeba go wykręcić takimi bzdurnymi dodatkami.
Polski dubbing. Znowu remis. Wszystkie głosy dobrane świetnie. Jednak gdy usta otworzyła ukochana Petera – Gwen, zamarłem. Tembr podchodzący pod 40-letnią osobę zupełnie tu nie pasował. To samo z głosem agresywnego Rosjanina, Alekseia. Rozumiem, że dzieciaki też powinny zrozumieć, iż to głos sąsiada ze ściany wschodniej, ale bez przesady. Brakowało tylko „Nu pagadi”.
Film przed oceną średnią ratuje właśnie Foxx i jego postać. Wykreował nią drugie dno opowieści, w której jako starszy widz czułem się doskonale. Dobrą ocenę pogrąża Andrew Garfield. Pozbawiony charyzmy i podobny z twarzy zupełnie do nikogo pasuje mi tylko do telewizji. Na zero wyszedł Dane DeHaan. Świetny w pierwszej części, wypadł komicznie w finale. Miał być groźny, a skończył jak własna karykatura. Do tego charakteryzacja – jakby wyszedł w połowie procesu przygotowywania tejże.
Czyżbym nie był aż takim fanem komiksów za jakiego się uważam? Przecież te wszystkie momenty, które zaliczam do nieudanych wpisują się jak nic w stylistykę kolorowych opowieści. Brakuje tylko narysowanego białego dymka nad aktorem z podpisem „HE-HE-HE”. Może po prostu tęsknie do „dorosłego” superbohatera w wersji Nolana? Z ograniczonymi do minimum uśmieszkami w kierunku widza, z mięsem i „mięsem”. Niedoczekanie moje, 200 milionów musi się zwrócić. Studia filmowe co rusz to obniżają pułap wiekowy, nikt już nie chce oglądać zmarszczek pod maską. W latach 90-tych, nawet w kiepskich Batmanach Schumachera z plakatów biły po oczach nazwiska aktorów. Dinozaury ubierały kolorowe kostiumy i broniły naszych miast. Teraz niesamowity Spider-Man ma być doskonałą partią dla naszych córek, dopasowany wiekiem, ubraniem, muzyką w uszach. A dorośli? Dorośli muszą zabrać do kina dzieci, tak jak to było na seansie, w którym uczestniczyłem. Matka z dwójką dzieci na fotelach przede mną. Około 6-letni syn i około 10-letnia córka. Za nimi ja. Sam. Mąż i ojciec. Przede mną Spider-Man, w dodatku niesamowity. Dla mnie tylko średni.
Czas trwania: 152 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Marc Webb
Scenariusz: Alex Kurtzman, Roberto Orci, Jeff Pinkner
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Marc Webb
Scenariusz: Alex Kurtzman, Roberto Orci, Jeff Pinkner
Obsada: Andrew Garfield, Emma Stone, Jamie Foxx, Sally Field
Zdjęcia: Daniel Mindel
Muzyka: Hans Zimmer, Junkie XL, Johnny Marr, Pharrell Williams, Michael Einziger